Poligon

„Mieszkam w wysokiej wieży, ona mnie obroni
Nie walczę już z nikim, nie walczę już o nic”

(Sztywny Pal Azji, Wieża radości, wieża samotności)

Na przykład rok 1989 albo 1992, Wrzeszcz. Historia dzielnicy była dla nas kłębkiem niezidentyfikowanych legend miejskich, przekazami rodziców i kolegów z sąsiedztwa. Nie przynosiły one nic pewnego, nasza pamięć nie sięgała zbyt daleko – niewiele dalej niż do minionego roku szkolnego albo pierwszych wspomnień związanych z lodami „U Eskimosa”, sklepem Puchatek, czy długimi przygotowaniami do komunii w kościele „na Czarnej”.

Szczęśliwym trafem dla mojego dzieciństwa był fakt, że drugą połową przemierzanego wówczas pieszo, doświadczanego bezpośrednio świata był las. Bo gdy przeszło się za ulicę Batorego, można było znaleźć się już wśród drzew. Był to stary las bukowy, o którym dowiedziałem się jakiś czas potem, że nazywał się Gaj Gutenberga. Wtedy nie miał jednak dla mnie (dla nas) nazwy. Powiedzmy, że był jeszcze nierozszyfrowany.

Za nierozszyfrowanym lasem znajdowała się przestrzeń związana z niepokojącymi obszarami na obrzeżach życia – cmentarz i niedaleki szpital dla psychicznie i nerwowo chorych (Jak będziecie się tak zachowywać wyląduję na Srebrzysku! – ostrzegała nas mama). Był też poligon. Grzbiety porośniętych żarnowcami wzgórz przecinały płoty z kolczastego drutu prowadzące do wieżyczek wartowniczych. Odkryliśmy tę granicę któregoś dnia na zbiórce harcerskiej dla dziesięcioletnich zuchów i wracaliśmy tam później już sami. Fascynowała nas niedostępność tego tajemniczego terytorium. Nawet w koszarach za Słowackiego, których strzegły niebieskie berety, byliśmy kiedyś z wycieczką szkolną, ale na poligonie nigdy. Kilometr od domu mieliśmy więc nieprzekraczalną granicę, a dzielnica miała swoją zagranicę. Wzdłuż płotu ciągnął się pas skopanego piachu, nieporośnięty trawą, który pokonywaliśmy z mozołem, zastanawiając się, czy jesteśmy widziani przez siedzącego na wartowni żołnierza.

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych płot zniknął, teraz można było już znaleźć się w niedostępnej wcześniej dolinie, która w maju żółciła się kwitnącymi żarnowcami. Po budynkach wojskowych zostały kupy gruzu, a cały teren zaczęła szybko pożerać przyroda. Zdziczenie przestrzeni, ofensywa perzu i krzaków, dzikich pędów jeżyn, tworzących nowe kolczaste, teraz już naturalne bariery, zamieniała ten krajobraz w kresy Wrzeszcza, po których przemieszczać się mógł powieściowy Dawid Weiser i jego koledzy. I znów szliśmy, w tym czasie intensywnej młodości, bo z tym się kojarzył czas studiów – intensywnością. Jeszcze czas był wtedy gęstszy, jeszcze go było dużo i myślami można było być w przyszłości, która wydawała się jeszcze nieograniczona, bo nie mająca zakreślonych granic, klęsk, a pejzaż z resztkami dawnego płotu poligonu, pozwalał przenikać z jednej strony na drugą, przemycać się w inny czas, do innych czasów i uchodzić z tego cało.

Ostatni raz przyszedłem tu o zmroku, ostatniego dnia pandemicznych świąt Bożego Narodzenia. Dolinę przykrył ledwie widoczny nalot śniegu, który zachowuje wszystkie kontury, a może była to tylko szadź, zamarzająca mgła, filtr zimnego powietrza, nakładany na kadry. Wszystko jedno, nic nie dawało się uchwycić, chwila nie dawała się utrwalić. Ziemię po poligonie kupił już deweloper i niższą część doliny przecinała przyszła droga, po której będą dojeżdżać mieszkańcy osiedli zawsze za drogich, na kieszeń takiego jak ja humanistycznego pariasa. Ktoś był właścicielem tej ziemi, więc można ją było sprzedać, rozmienić na foldery, do których wprowadzą się korpoludki. Nie chciałbym mieszkać – już lepiej kryć się w peerelowskim wieżowcu jak w jeszcze jednym bezpiecznym wspomnieniu.

Odnalazłem schody do nieistniejącej wartowni. Prowadziły przez stromiznę wysokiego na pięćdziesiąt metrów zbocza i wystarczyło to, by poczuć górskość, niskość nieokreślonego Beskidu, zagubionych Bieszczadów. Gdy doszedłem na szczyt spojrzałem na schody raz jeszcze, zapadały się w ciemności, jakby schodziły poniżej niewidocznego lustra wody. Na niebie wisiał księżyc, ale nie mogłem nigdzie znaleźć jego odbicia. Usiadłem na ostatnim zmrożonym stopniu i wsłuchiwałem w dalekie szumy miasta i jego obwodnic. Wieży nie było, była kiedyś piosenka.

Artur Nowaczewski

Artur Nowaczewski

Urodzony 10 października 1978 roku w Gdańsku.

Absolwent III LO „Topolówki”, w 2003 roku ukończył filologię polską na UG, a w 2008 roku obronił pod kierunkiem prof. dr. hab. Zbigniewa Majchrowskiego pracę doktorską pt. Figura ulicy w literaturze polskiej po 1918 roku. Pracownik Zakładu Teorii Literatury i Krytyki Artystycznej w Instytucie Filologii Polskiej na UG.

Share on facebook
Facebook
Share on twitter
Twitter
Share on linkedin
LinkedIn

Pozostałe wpisy

Krokowa (2019)/ Kaszuby

  Pociąg do Krokowej jeździł jeszcze zanim poprowadzono linię na Mierzeję Helską. Mijał po drodze wieś Gdynia, skręcał z Redy w kierunku Pucka i Swarzewa, kilkanaście

Czytaj więcej >>

Płynny Monolit

stojąc na mostku wpatruję się w płynny monolit wszystko jeden szum nas pochłonie myślę: kroplo, mogłaś spaść wtedy z deszczem. może wtedy poznałbym

Czytaj więcej >>

Żaba

ze wszystkich Twoich stworzeń pełzających najbardziej ukochałem żabę. znalazłem ją w nocy na środku parkingu – życie wilgotne jeszcze, dopiero co opięte w kształt. w dłoni

Czytaj więcej >>

malutkość i Morze

znaczy piszesz o czym? o Jakubie Paganelu. o kim? O profesorze Paganelu z Dzieci Kapitana Granta – znajduję go we mgle na mostku w postaci konika polnego. konika?

Czytaj więcej >>

Amsterdam

kiedyś kończy się każda noc i każde spadanie. jeszcze raz zwycięża lot. znów burzy się krew i rwie się głos aby śpiewać

Czytaj więcej >>

Noc Mleczna

rosłem i rosłem. a śladem moich spojrzeń i miniętych ulic coś rosło we mnie. słońce świeciło, padały deszcze, chciałem pomieścić w pamięci każdy listek, każdy liszaj

Czytaj więcej >>

Spadający liść

na przykład Ryszard Tarasiewicz ze Śląska Wrocław. niewysoki, szopa włosów nad czołem, bardzo silne uderzenie z dystansu. te strzały nazywano spadającymi liśćmi dębu. piłka

Czytaj więcej >>