rosłem i rosłem. a śladem moich spojrzeń
i miniętych ulic coś rosło we mnie.
słońce świeciło, padały deszcze, chciałem
pomieścić w pamięci każdy listek,
każdy liszaj z muru. to jak z pierwszą miłością
świecie: chcesz być blisko, bliżej i na zawsze.
koło straży pożarnej na rogu Batorego
i Sosnowej opryskał mnie żuk: kałuża schła
na fartuszku smugami szarego błocka
szedłem do szkoły z żelaźniakiem w kieszeni,
uczyłem się czytać, pierwsze kiełki
liter ciężko przechodziły przez krtań, ją-
kały się w ustach, spadały na kartkę
nierównymi rzędami. potem było już łatwiej,
z każdą nową książką, centymetrem rosłem,
jak rosną drożdże, no i język też rósł,
sepleniąca plecha. mądrzyłem się z każdym
wyróżnieniem, piątką, budowałem
swoją wieżę babel z klocków lego, a!
i ta moja wciąż zwiększająca stan liczebny
armia imperialna: strzelcy podhalańscy,
rzymskie legiony, hordy Brytów i Siuksowie,
zastępy konfederatów i chorągwie
króla Edwarda III. byłem coraz silniejszy,
prawie gotów do podbojów
otwierałem atlas i wchłaniałem kontury
dalekich archipelagów, oglądałem „Kwanta” ,
obserwowałem jak z wnętrza ziemi wytacza się
lawa, jak próchno czaszki staje się człowiekiem
z Neandertalu i co tydzień sonda leci
przez ekran Neptuna
mapy rosły. zmniejszały się skale, okazało się,
że pod widzialnym światem kryje się
również widzialny świat bakterii,
Pan Jezus zmartwychwstał, a Matka Boża
była niepokalaną dziewicą
nie wiedziałem jeszcze co to znaczy,
ale byłem pewien, że kiedyś się dowiem.
przyjechał Papież, któregoś dnia zobaczyłem
go jak jechał w papa mobile i pozdrawiał nas,
więc zszedł z portretu, który wisiał w sali
katechetycznej, zszedł i mówił tym samym
głosem na Zaspie i w telewizji ani chybi
cały świat jest taki jak widać w filmach, a bajki,
bajki można stworzyć samemu kiedy się chce.
więc byłem już duży. byłem dużym chłopcem,
każdy dziadek mi to powtarzał, każda ciotka,
gadałem jak stary, mogłem nawet wymieniać
poglądy, postanowiłem się ożenić kiedy skończę
osiemnaście lat. tak i miałem dużo więcej jeszcze
postanowień, planów: na przykład dostać Nobla
w dziedzinie literatury za dalszy ciąg przygód
Pana Zagłoby, bo choć Pan Wołodyjowski zginął,
a Sienkiewicz nie pisał dalej, to Pan Zagłoba
nie zginął i coś trzeba było z tym zrobić.
ale poza tym wszystko było na swoim miejscu,
nawet umarli, czyli od zawsze tam, gdzie byli,
w listopadzie, na Srebrzysku.
i nie wiem kiedy zacząłem się bać.
niby wszystko było w porządku, ale przerażała
mnie ciemność. była wszędzie, nawet w dzień
pod każdą doniczką, długopisem podniesionym
z ławki, na wszystkich brzegach światła. tak.
każdy cień był częścią jakiejś większej podziemnej
co w nocy nadchodziła ze wszystkich stron.
pojechałem z tym strachem nad Mausz,
ten domek z desek, jakbym mieszkał w wydrążonym
pniaku, za cienką ścianką był chlupot jeziora
i las, las, las. a ciemność? gdy pogasły
wszystkie światła w ośrodku była większa
niż kiedykolwiek. schowałem głowę pod koc
i zamknąłem oczy. ale wcale nie poczułem się
lepiej. zakurzone futerko na małym kopcu
czy to był kret jeszcze, czy tylko
no właśnie co? czy ziemia kiedyś mnie pożre
jak to małe zwierzątko? krzyknąłem:
mamo! mamo! a kiedy przyszła zacząłem
płakać: „mamo, ja nie chcę umierać!
dlaczego ludzie muszą umierać?”
mama przytuliła mnie wtedy, ale
nie powiedziała dlaczego muszę umrzeć.
a tata? tata zaczął raz snuć opowieść
o naszych przodkach pewnego wieczoru
i szedł przodek za przodkiem, ojciec za ojcem
w różne strony szli, ale w końcu i tata
nie wiedział, co się kryje za ostatnim z nich,
wtedy pomyślałem, że ciemność i przestraszyłem
się znowu. nie mogę się jej bać, nie mogę się
bać ciemności! – powtarzałem sobie,
ale bałem się jeszcze bardziej. bo wiedziałem, że i tak
czeka na mnie, zabierze mi wszystko, nawet sny.
więc, którejś nocy czekałem na nią i myślałem
niech przyjdzie, niech mnie stąd zabierze,
niech mnie nie będzie, niech to wszystko
się skończy, i tak się kiedyś skończy,
więc niech się skończy teraz, zaraz
ale nie skończyło się ani wtedy,
ani potem. trzeba było przeżyć następny
dzień, który zaczął się od deszczu.
co padał i padał, stukał w dach domku,
a krople były twarde jak czapeczki żołędzi.
przez chwilę byłem gdzieś daleko
choć nie ruszałem się z miejsca.
wszystko było tam, nad Mauszem:
krainy Muminków i stumilowe lasy,
sklep Pana Mżawki, gdzie profesor Gąbka
kupował landrynki. bo na wszystko jest czas.
więc włożyłem kalosze i wyszedłem na dwór
schodziłem po stopniach niepostrzeżenie,
gdy wszyscy spali jeszcze, a w środku czułem
jak tli się coś milszego niż ranek
pogrążony w dżdżu.
Gdańsk, maj – czerwiec 2003
Fot. Artur Nowaczewski