Wyjrzałem za okno i już wiedziałem, że będzie dobrze. Na ciemnym jeszcze niebie widać było gwiazdy. Ani jednej chmury. Na gałęziach kosodrzewin osiadł pierwszy w tym roku śnieg. Oddech mrozu nadawał ostrości konturom, choć słońce miało wyjść za gór dopiero za jakiś czas. Mgły wypełniały w przesmyki dolin i poszczególne masywy wyłaniały się z nich jak archipelagi fantasmagorycznych wysp; lądów pływających na masach powietrza, niczym gigantyczne mchy zakorzenione w obłokach. Na ścieżkach było pusto, pierwsze tropy dopiero miały zaskrzypieć na świeżym śniegu. Szliśmy w głąb tego białego krajobrazu. Gdy wzeszło słońce wszystko nabrało światła i wyrazistości; biło po oczach, wypłukiwało zabłąkane myśli. Było tak pięknie, że nigdzie indziej nie chciało się być. Opisy i zdjęcia, które po tych chwilach zostały, to tylko blade odbicia, naszkicowane naprędce plany powrotu.
Dzień wcześniej nic nie zapowiadało takiej odmiany pogody – w deszczu, przez wymiękły, wypluty krajobraz dostaliśmy się przyjemnego hotelu štumpovka. Wcześniej zaś błoto na rozbiegu skoczni w Harrachovie, gdzie niegdyś przy huraganowym dopingu kibiców, którzy najechali tu niczym koczowniczy lud z drugiej strony granicy, Adam Małysz leciał w stronę swych pierwszych zwycięstw. Ani Polska, ani Czechy nie były wtedy jeszcze w Unii. W zasadzie nie kończyły się lata dziewięćdziesiąte, z ich prowizorką, pstrokatą tandetą, w kulturowych stanach przejściowych do wyśnionej jednolitości. Teraz pod zeskokiem było pusto, kilku polskich turystów robiło sobie zdjęcia, Adam Małysz z plakatów zachęcał do odbudowy skoczni, razem z Jakubem Jandą i Pavlem Plocem. Styl klasyczny spychał wyobraźnię w jeszcze głębiej pogrążone warstwy dzieciństwa. Na powierzchni było sterylnie, w zasadzie niemiecko, tylko krzyże opowiadały po czesku, że Jezus jest Čestą, ale najwięcej było nepomuków, figur św. Jana Nepomucena, który został utopiony w Wełtawie niby czarownica. Teraz strzegł mostków, strumieni i miał chronić od powodzi. Na końcu narciarskich stoków, w górze przycupnęły zamknięte, a w zasadzie półzamknięte budy gastronomiczne. Nie było krat, zamkniętych na kłódkę okiennic, w głębi butelki piwa, nietknięte, nikt nie ruszał na szaber, nikt się nie bał włamania.
Teraz, w porannym świetle śniegu, trafialiśmy na pojedyncze czechosłowackie schrony z 1938 roku, które nigdy nie stały się pierwszą linią obrony. W głębi, na grzbiecie, koło sylwetki obserwatorium na Śnieżnych Kotłach kiedyś zaczynały się Niemcy, teraz zaś Polska. Dopiero w domu wyjaśniło się komu i czemu został poświęcony wielki obelisk, który odcinał się oszronioną bryłą od jasności nieba. Wszystko wydarzyło się sto sześć lat wcześniej – 24 marca 1913 roku. Był pogodny ranek, 7:10, osiem stopni powyżej zera, słoneczna jak dziś pogoda. Rozpoczynał się narciarski bieg na 50 km. Jednym z uczestników był Bohumil Hanč. Zawodnicy ruszyli na trasę bez czapek i rękawiczek, w samych koszulach. Mknęli po karkonoskich grzbietach, musieli pokonać kilka pętli, na trasie, przy schroniskach mierzono im czas. Dlatego historia daje odtworzyć się w zasadzie co do minuty. O 7:55 zaczął padać deszcz. Hanč od początku utrzymywał się w czołówce, wkrótce zaś wyszedł na prowadzenie i nigdy go już nie oddał. Z powodu pogarszającej się wciąż pogody (o 9:00 zaczęło śnieżyć) kolejni zawodnicy wycofywali się z biegu. O 10:20 nadeszła burza. Hanč wciąż znajdował się na czele. Na Hali Szrenickiej dostał rękawiczki i cytrynę. O 11:52 minął punkt pomiarowy na Łabskim Szczycie, nie słyszał wezwania do zatrzymania się, więc nie wiedział, że dalszy bieg nie ma sensu, że nikogo nie ma za plecami, że jest na trasie ostatni. Nie był jednak zupełnie sam – jego przyjaciel, Vaclav Vrbata, który przyszedł na trasę biegu kibicować, krótko potem oddał mu swój płaszcz i czapkę. Bohumil miał już jednak oznaki wyziębienia i wyczerpania – kilkaset metrów dalej padł na ziemię. Tam o 13:45 odnalazł go inny z zawodników, który wcześniej wycofał się z biegu, Niemiec Emmerich Rath. Odpiął mu narty i pół kilometra taszczył go na swoich plecach w stronę schroniska Labská bouda. Nie miał jednak dość sił, by robić to dalej, udał się po pomoc. Przybyła jza późno, Hanč zmarł z powodu hipotermii. Niedaleko rozgrywała się również tragedia. Vrbata, który schodził z grzbietu, zaniepokojony stanem przyjaciela, zdecydował się jednak po niego wrócić i sprowadzić na dół, choć sam nie miał już ciepłej odzieży. Odnalazł tylko wbite w śnieg narty. Tam już pozostał. Znaleziono go martwego, niedługo po śmierci Hanča. Ta historia nie była nam wtedy, na górze znana. Teraz nakłada mi się na ten słoneczny dzień w Karkonoszach, wchodzi we wspomnienia, gdzie jej nie było, słyszę zdyszane oddechy zawodników. Bohumil Hanč miał dwadzieścia siedem lat, Vaclav Vrbata dwadzieścia osiem. Bohumil wyrwał się na bieg w zasadzie potajemnie, „ostatni raz”, obiecał bowiem ciężarnej żonie, że wycofa się ze sportu. Swojego dziecka nigdy już nie zobaczył.
A potem wracaliśmy do rzeczywistości, na głównym grzbiecie, podczas niepodległościowego weekendu, spotykaliśmy dziesiątki rodaków. W Śląskim Domu piwo sprzedawano w plastiku, zamiast w solidnych kuflach. Można było za to przespać się na podłodze, a o świcie popatrzyć na Śnieżkę. Z Karpacza do Jeleniej Góry podwiózł nas siwobrody taksówkarz w okularach przypominających kształtem te, które miał na nosie Leon Niemczyk, kiedy nóż znalazł się w wodzie. Kierowca opowiadał o elektrycznych pociągach, które do Karpacza dojeżdżały tu prosto z Berlina. O tramwajach, które jeździły aż do Cieplic. W budynku dworca znajduje się teraz Muzeum Zabawek. I teraz tylko jako do muzeum można tam wejść.
Na przystanku stało kilka osób – siwobrody zatrzymał się i opuścił szybę.
-Jelenia Góra? – krzyknął cichutkim zachrypniętym głosem.
-Co? – spytał stojący obok wiaty mężczyzna.
-Jelenia Góra? – powtórzył taksówkarz.
-Jelenia Góra prosto – facet na to.
-Kuźwa, co za Czereśniak! – mruknął pod nosem kierowca.
Za naszymi plecami pozostawały Góry Olbrzymie. Widziane od północy faktycznie takie się zdawały. Nazwę „Karkonosze”, żeby podkreślić odwieczną piastowskość tych ziem, wzięliśmy od Czechów.
Fot. Bartosz Januszewski