eMPi opowiada o swojej wycieczce na Jurę Krakowsko-Częstochowską, o restaurowanych i zamienianych w hotele zamkach. Nie ma już powrotu do Jury– gdy średniowieczna ruina staje się częścią nowoczesnego decorum, wplątuje się w kontekst współczesności, przestaje być. Zamiast niedopowiedzenia, obojętności na poboczu i romantyczności starych grafik, reklamowy folder i wprowadzanie kapitału. Być może w tym leży klucz naszej drogi do Wałcza. Może jeszcze gdzieś kraj się nie przepoczwarzył, może przyniesie jeszcze smak harcerskiej ekscytacji sprzed trzydziestu lat? W tych okolicach sami wyglądamy jak osobniki nie z tej epoki. Kto tu jeszcze wędruje z plecakami? Gdzie zacząć? Tam, gdzie słabną linie kolejowe, starzeją się dworce. Przemknąć nieużywanymi brzegami lasów, koło wymarłych cmentarzy. Czy nazwy już wsiąkły w ziemię? Ilekroć znajdę się gdzieś na Pomorzu Zachodnim, myślę że dziś to właśnie są Kresy, bo wyrazistsze niż prowizoryczność i tandeta stają się tu cienie przeszłości. Przecież wyobraźnia wciąż patrzy tu wstecz, tu leżą najbiedniejsze polskie powiaty. Może tak już tu pozostanie ludziom żyć w wiecznym nieodzyskaniu?
Wysiadamy w Turowie Pomorskim. Pierwszym obiektem na trasie, który przykuwa uwagę jest pałac w odległych o pięć kilometrów Wilczych Laskach. Po drugiej stronie drogi znajdują się ostatki starego parku, gdzie widać ślady założeń wodnych. Po powrocie do domu na starych pocztówkach znajdziemy nawet staw z łódką. Pałac należał do jakichś von Boninów. Wszystko w czasach, gdy było to Wulflatzke. Niewiele jesteśmy w stanie powiedzieć o historii tego miejsca, więc zagłębiamy się w swoich, rodzinnych. Jak rozgałęzia się nasze pochodzenie i gdzie wiodą ślady rodzin. Rozmowa ma smak nalewki z rokitnika, którą eMPi przywiózł w piersiówce. Zapadamy się w las. A potem docieramy do wsi, której nie ma. Steinforth istnieje tylko na niemieckich cieniowanych mapach. Wieś zaczęli rozbierać sami Niemcy, Sowieci dokończyli jedynie dzieła zniszczenia. Inaczej las. Ten do niedawna nie istniał. Było to pole zryte gąsienicami czołgów sowieckiej dywizji stacjonującej w Bornem. Dopiero po wyjeździe Rosjan, zaczęto teren ponownie zalesiać. Dziś wydaje się jakby rósł od zawsze.
Mamy dojść do Bornego, ale nadciągają chmury. Rozpętuje się burza, ściana deszczu odcina nas na pół godziny od świata w leśnej wiacie. Chwila się zawiesza jak gra, która się „nie wgrała”. Czas osiąga nareszcie swoją długość i gęstość. Deszcz w końcu ustaje i można iść. Mapa podpowiedziała cmentarz radziecki. Spodziewamy się tam grobów żołnierzy z czerwoną gwiazdą. Owszem są. Na pierwszym planie dziwny pstrokaty osypujący się z farby pomnik pepeszy. Ale dalej, w głębi – połowa grobów należy dzieci. Grubo ponad setka dziecinnych grobów. Obok nich zmokłe na deszczu pluszowe zabawki. Na jakim poziomie była tu opieka lekarska? Nie wiadomo, Borne Sulinowo było miastem zamkniętym, a czasy, gdy stacjonowała tu Armia Radziecka na zawsze już pozostaną nierozpieczętowane. Dlatego nie wiadomo, dlaczego tak dużo tu grobów nieznanych żołnierzy, przecież nie chowano tu poległych w walkach. Co kryje się w tych historiach. Czy byli to sołdaci, którym wymierzono wyroki albo dezerterzy?
Borne Sulinowo żyje z nostalgii. Na podwórkach walają się jeszcze kamienie z wyrytymi swastykami, sprzęt bojowy, inne czołgi trwają na cokołach. Na miasto patrzą ziejące pustką okna bloków typu „Leningrad”. W wartowni umieściła się pasmanteria, w innej sklepik z torbami. Sklep spożywczy nazywa się Marusia, ośrodek wczasowy „Galeria PRL”. W scenerii koszarowego miasteczka, na tle wielkich opuszczonych magazynów efektownie wypadają zloty pojazdów militarnych. Nawet lokale gastronomiczne próbują grać na tej nucie – „Restauracja Sasza” w dawnej oficerskiej stołówce. Jest kwas chlebowy, herbata z samowara i kilka dań kojarzących się z kuchnią krajów dawnego ZSRR. Współczesność to przede wszystkim design obsługi krajobrazu. Rozwieszone na murach zdjęcia miasta z czasów koszarowych, informacyjne tablice opisujące Dom Oficera, Willę Guderiana i inne budynki. Z oficjeli dotarł tu chyba jedynie wicepremier jednego z efemerycznych rządów, który w latach dziewięćdziesiątych posadził lipę w centrum. Są też nowe chodniki. Poza pensjonatowo-wczasową częścią miejscowości liczne tabliczki „na sprzedaż” widnieją w oknach i na balustradach balkonów. Mieszkania kupiło tu kiedyś dużo emerytowanych górników. Chcieli mieszkać blisko natury. Dla ludzi w wieku produkcyjnym cisza i spokój to jednak za mało. Kolejne pokolenie nie widzi tu żadnej przyszłości poza pielęgnowaniem retro. A żyć z tego przez cały rok raczej ciężko. Niektórych domów w ogóle nie zamieszkano. Dzikie zielsko sąsiaduje z klombami, w których kiedyś mieszkała jakaś myśl ogrodnicza.
Rano wyruszamy na południe leśnymi drogami. Drogi asfaltowe pozostałe po Armii Radzieckiej wyglądają teraz jak wysychające kałuże. Wychodzimy na Diabelskie Pustacie, Wrzosowiska Kłomińskie. Tu, z niewielkiej wieży, umiejscowionej na szczycie pagórka widać pola wrzosu, a za nimi aż po horyzont czubki drzew. Rozległość pustki. Pojemność słowa. Gdy pustać traktować jako pustać zatrzymuję się na krawędzi lasu. Widać nasze plecaki, drogę, którą przyszliśmy i którą schodzić będziemy. Gdy wyobrazić sobie Pustać jako postać z jakiegoś wiersza Leśmiana, coś lub kogoś, jest zupełnie inaczej. Pustać zajmuje się przede wszystkim znikaniem. Zupełnie jak dziewczynka ze współczesnej psychologizującej bajki. Znikała, znikała aż zaczęła wrastać w ścianę. Gdy zaczęła krzyczeć, wyszła ze ściany jej matka, babka, ciotka… Gdyby zaczęła krzyczeć Pustać, wyszliby ze ściany lasu więźniowie jenieckich obozów, ludzie, którzy padli podczas marszu śmierci albo tutejsi Niemcy. Wyszło by bydło, padłe podczas bombardowań, czyjś porzucony pies.
Oddech krajobrazu, rytm swoich oddechów na leśnym dukcie. Wchodzimy do Kłomina. Chcielibyśmy ją sobie wyobrażać jako mniejszą Prypeć, miasto widmo, nietknięte przez nic oprócz czasu, jakąś zonę poza prawem. Ale w Kłominie wita nas dźwięk koparek, odgłos przewalanego gruzu. Rok po roku miasto znika, zostały tu tylko cztery budynki obrosłe chwastem. Wchodzimy do jednego z widmowych bloków, widzimy drzewa samosiejki w rogach pomieszczeń. Chrzęszczą buty na grudkach gruzu, na pokruszonych płytkach. Tak właśnie, coś co miało kiedyś nazwę, już pozostanie puste. Nie znajdzie dalszego ciągu. Koniec świata także ma swój kulminacyjny punkt i chyba już przybyliśmy trochę za późno. Jest jeszcze tylko zaczepienie, mieszczące się w kadrze lub wyobraźni.
Niedaleko za Kłominem dowiadujemy się o istniejących tu obozach jenieckich. Oflagu Gross Born. W środku lasu czytamy z tablicy o historii francuskiego podkopu, o długości 117 metrów, który wyprowadził dwudziestu jeńców na wolność. Nasze wyobrażenie o obozie jenieckim kreowała Eroica Munka. Tu mamy coś więcej niż strzęp starego filmu. Jest przestrzeń, w której stały dziesiątki baraków, apelowe place. Jeńcy polscy zorganizowali tutaj olimpiadę. Z doczytywań dowiadujemy się też, że w oflagu tym więziony był m.in. Witold Wirpsza, który na podstawie swoich doświadczeń napisał „Pomarańcze na drutach”. Żaden las w tej okolicy nie opowiada po prostu lasu…
W Nadarzycach chwilę odpoczywamy pod sklepem. Na ławeczce obok miejscowych. Miejscowi zdają się zajmować jedynie zbieraniem grzybów. Słychać silniki odrzutowych samolotów. I nagle jak nie huknie! Raz, drugi.
-Zawsze tu tak strzelają? – pyta eMPi.
-Czasami codziennie – odpowiada jeden z panów sączący piwko.
„Czasami codziennie”, czyli codzienność ma wyjątki, ale na ogół…
Nie jesteśmy pewni jak dalej droga będzie przebiegać. Czy szlak będzie oznakowany? Przecież to szlak 4 Dywizji Piechoty Wojska Polskiego. Tego Ludowego. Niechciane są jego walki i bezużyteczne zwycięstwa. Odnieść można wrażenie i że zwykły jego żołnierz, w tym orzełku bez korony, bez sensu błąka się po historii, zostaje wyrzucony na jej śmietnik, złomowisko. Dlatego pytamy o drogę małżeństwa przejeżdżającego obok drogą. Kilometr dalej rozpoznajemy między prętami ogrodzenia psa, który na nas ujadał w samochodzie. Gospodarz podchodzi do furtki i jeszcze raz tłumaczy marszrutę do Zdbic. Okazuje się to jednak zbędne. Znaki odmalowano. I teraz oddajemy się poszukiwaniu zamszonych bunkrów. Idziemy niewidzialną osią Wału, wspiera się o pagórki, blokuje przesmyki, to kryje się, to wyłazi spod ziemi, jeży naprzeciw starej granicy. Budowano go w połowie lat trzydziestych. Miał chronić Niemcy przed atakiem Wojska Polskiego. I Polacy przyszli, co prawda nie jako wojsko przedwrześniowe, ale u boku Sowietów. Jak żadna linia obronna w tej wojnie, i ta nie powstrzymała natarcia na długo. Przełamanie nastąpiło koło Zdbic. Tu właśnie jest camping, na którym mamy zamiar nocować.
Pod sklepem zagaduje nas wesoło mężczyzna w ogrodniczkach.
-Panowie, to co robicie, jest wyjątkowe. Turysta z plecakiem to rzadki widok. Ile to kilometrów dzisiaj? Skąd idziecie?
Opowiadamy pokrótce swoją trasę.
-Robicie wielką rzecz! – mówi z entuzjazmem.
Zwracam uwagę, że mówi elegancką polszczyzną. Dokładnie wymawia słowa. Zaskakuje nas propozycją noclegu. Wahamy się chwilę. Niepotrzebnie. Okazuje się, że po prostu nas zaprasza n nocleg i kolację. Musimy tylko poczekać pół godziny, bo potrzebuje jeszcze zrobić kurs samochodem.
Po pół godzinie znajdujemy się pod jego domem. Jest to wielka murowana budowla szachulcowa z efektownym dachem. Ściany z kamienia, którego szary chłód harmonijnie wpasowuje się otaczającą zieleń. Tak znaleźliśmy się w gościnie u Pana Waldemara.
Nasze graty składamy na werandzie campingowego domku i idziemy nad jezioro. Jest czas, żeby pomoczyć stopy, popływać. Domów na działce są dwa – ten nobliwy szachulcowy, czyli nowy, który wygląda jak stary i ten prawdziwie stary przycupnięty obok, w którym gospodarz mieszka. Przestrzeń między budynkami a jeziorem wypełnia sad i ogródek warzywny. Prosto z grządek dostajemy do łuskania bobu, który za chwilę zjemy na kolację. Na małym stoliku w cieniu owocowych drzew gospodarz rozkłada talerzyki i serwetki. Oprócz gotowanego bobu zajadamy gotowane kacze skrzydełka.
-Widzę, że chce pan o coś spytać – uśmiecha się do mnie Pan Waldemar. -Dlaczego buduję taki dom?
-Nie tyle o dom. Tylko o styl. Skąd taki pomysł na życie– odpowiadam
Chwilę się zastanawia. Nie chciał żyć w mieście. Wybrał życie tutaj, gdzie nie ma radia, telewizji, internetu. -To przyszło do mnie dość wcześnie – mówi – jak miałem dwadzieścia sześć, może dwadzieścia osiem lat… Kupiliśmy tę działkę w 1989 roku. W tamtych czasach ludzie, którzy mieli kapitał kupowali pałace, potem zresztą wiele z nich doprowadzili do ruiny. A ja postanowiłem zbudować swój dom od postaw… Takich tu nie budowano, te okolice zawsze były bardzo biedne. Mój powstał na wzór domu, który znajduje się pod Rzymem.
W tym kawałku świata, który należał do Pana Waldemara jego osobowość nadawała otoczeniu ład i że ten skrawek półwyspu nad małym jeziorem w Zdbicach był jak niepodległe państwo niepoddające się zmiennym albo chwilowym trendom. Ludzie budowali swoje domy, by się nimi popisywać przed otoczeniem, prowadzić tu życie sytych sybarytów. On zdawał się bardziej angażować w sam proces tworzenia, jak artysta, który chce dopracować wszystkie detale. Nawet ścieżki, którymi przemykał po posesji były cieniste, dla człowieka pracującego cień jest bardziej pożądany niż męczące słońce. Na słońce przyjemnie było patrzeć wieczorem, gdy chyliło się ku zachodowi, po drugiej stronie jeziora, spomiędzy drzew w sadzie. Ogród służył zarazem do pracy, jak i jako tło, plener. Urzeczenie gospodarza starymi osiągnięciami cywilizacji miało też fundament z kultury. Jak to pisał Bobkowski – „cywilizacja i kultura, to tak jak hasło i odzew na ćwiczeniach wojskowych”, coś wzajemnie sobie odpowiadającego; coś, co jedynie razem jest kompletne. Świat rzucił hasło cywilizacji, ale nie uczy już ludzi odzewu kultury.
Okazało się, że aktywność gospodarza wykraczała poza własne opłotki.
-Ostatnio kosiłem trawę koło niemieckich grobów. – zaczął opowiadać. -I widzę, że ktoś mnie pozdrawia. Skinąłem głową. A ci ludzie nadal coś do mnie mówią. Zgasiłem kosiarkę. Okazało się, że to Niemcy.
-To dziwne, że mnie pozdrawiacie.
-W naszych okolicach, na wsi jak ktoś pracuje, to się go pozdrawia – mówią.
-I u nas tak było, mówię im, ale teraz już nie.
Później widocznie postanowił, żeby nasza rozmowa weszła na inny pułap:
-Gdańsk kojarzy mi się z festiwalem muzyki barokowej – rzucił hasło.
-Faktycznie, to wspaniały festiwal – potwierdził eMPi.
-A teraz, panowie, zagadka, skąd zawsze znam cały jego program, skoro nie mam tu żadnych mediów?
-Od kogoś?
-Mogę korzystać jedynie z prasy.
-…
-Podpowiem jest tygodnik.
-To pewnie z „Tygodnika Powszechnego”…
-Tak, czytam „Tygodnik” od deski do deski, kiedy tylko mam czas.
Z wrażeń koncertowych, rozmowa zeszła na nasze czucie muzyki, i własne literacko-muzyczne próby, które pozwalały patrzeć na muzykę „od środka”.
Wieczór powoli się kończył, myślałem o naszej wycieczce jak improwizacji, w której trzeba wykorzystać wszystkie słyszalne tony, wejść w nią. Zgranie zespołu wędrujących. Tempa. Nastroju. Odpowiedzi na sygnały przychodzące z zewnątrz. Na przygodność. To tutaj spotkanie, które wieńczy dzień, czyni samą małą wyprawę niepowtarzalną. Tworzy utwór, który zapiszemy na swoich płytach, twardych dyskach, będziemy w stanie odtworzyć, wrócić do jego barw i tonów.
Pan Waldemar jakby to wyczuł.
-Chodźcie. Pokażę wam coś, co się panu Arturowi przyda do kompozycji. Zdejmijcie buty, bo nie mam czasu na sprzątanie.
Weszliśmy boso do starego domku. Było to miejsce surowe. (Zawsze tu mówią „AAAle ma tu pan pracy….” – skomentował Pan Waldemar). Mieszkanie przypominało warsztat pracy jakiegoś aktywnego mnicha. Dużo sakralnych obrazów na ścianach, w przechodnim pokoju stół, na którym leżał przerwane w połowie jakieś pismo. W kącie Chrystus frasobliwy. Atencja dotyczyła też winylowych płyt.
Przez chwilę zdawało się, że gospodarz sięgnie po jedną z nich, będzie to coś ambitnego, muzyka poważna jak obrazy Vermeera. Usiedliśmy na kanapie, a on wsadził do kieszeni cedek, podkręcił głośniki i cały dom ogarnęła teraz muzyka Melody Gardot. Trzeba czuć w sobie melodię, której nic z zewnątrz nie zagłuszy. Nie podepcze. I tak, Waldemar pokazał nam kawałek swojego świata, rąbek duszy, a potem… wrócił do swoich zajęć, my zaś jeszcze wypiliśmy piwo na małym pomoście w zatoczce trzcin.
Kulminacja naszej wyprawy już nastąpiła. Trzeci dzień miał być początkiem powrotu do zwykłych światów. Wkradło się znużenie, do południa, maszerowaliśmy głównie milcząc, kolejne omszałe bunkry nie robiły już na nas takiego wrażenia. Szlak meandrował po stokach wzgórz, gubił się w gąszczu. Myśleliśmy intensywnie o Wałczu, który wyrósł jak cel – miejsce, gdzie będziemy kończyć wędrówkę. Starczyło jednak motywacji na zdemontowaną trasę wąskotorówki, która byłaby idealnym plenerem dla nostalgicznej prozy Huellego. Na stokach było widać osuwające się bunkry. W skansenie zaś mogliśmy przyjrzeć się od środka grupie warownej, przebyć korytarze, poznać rozkład pozycji, której broniło pięćdziesięciu ludzi.
W Wałczu początkowo bezskuteczne poszukiwanie miejsca, gdzie można by zjeść. Nic nie było w okolicy dworca, ani jednej budy z zapiekanką, kebabem. Martwa przestrzeń, poniemieckie niemiejsce, z dworcem zamkniętym na kłódkę, bez kasy i poczekalni, nawet ławki z peronu poddane były renowacji. Pod ponurą ceglastą ścianą dworca siedziała młoda kobieta i puszczała na cały regulator „Ona tańczy dla mnie”. Na szczęście po drugiej stronie torów znaleźliśmy „Bar na Bunkrze”. Byliśmy u celu. Cieszyliśmy się dwiema godzinami w Wałczu jak studenci mający jeszcze na wszystko czas w plenerach swojej młodości. A potem trzeba było wracać. Lśniący nowością, świeżo po renowacji dworzec w Pile wyglądał jakby pochodził z innego kraju albo zaboru. W pomieszczeniu obok kawiarenki odbywał się fotograficzny wernisaż. Przyjęliśmy ten nagły przeskok ze spokojem. Przecież wystarczyło wyjechać z Piły, by znów znaleźć się w polskim nigdzie, gdzieś nad brzegiem Noteci.
Fot. Artur Nowaczewski