Pięć lat temu wybrałem się tu na majówkę. Gdzieś koło „świętego miejsca” – pozostałości starego grodziska w okolicach Łęczy zgubiłem szlak. Gdy go znalazłem, po jakimś czasie okazało się, że idę w przeciwnym kierunku, znów zawróciłem, ale już powoli robiło się ciemno, trzeba było rozbić namiot i spędzić noc w lesie. Rano obudziły mnie dzwony z kościoła w Suchaczu – gdzieś za lasem zaczynała się niedziela. Tak jeszcze niedawno zapisywała się w mojej pamięci ta okolica – morena wyrastająca grubo ponad sto metrów ponad Zalew, głębokie zarośnięte jary, strumienie przebijające się przez zwaliska powalonych pni i kamulców. Szlak czerwony kopernikowski, ciężki orientacyjnie, zapomniany przez ludzi, z wyblakłymi maźnięciami farby, które zostawili na starych pniach buków, może jeszcze w latach osiemdziesiątych pracownicy PTTK-u. Euforia odkryć, które zaczynały się kilometr od obdrapanych stacji, gdzie zatrzymywały się stare składy osobowych.
Linia należała do najpiękniejszych w Polsce, prowadziła dalej do Tolkmicka, Fromborka, Braniewa. Niemcy zbudowali ją u schyłku XIX wieku, by kaiser mógł nią dojeżdżać do rezydencji w Kadynach, wiodła dalej do samego Królewca. Po wojnie upadek następował powoli, zaczęło się od brudnej wody w Zalewie, w latach dziewięćdziesiątych zniknęli turyści, przestali też jeździć na plażę mieszkańcy Elbląga, ale wciąż można było z tutejszych miejscowości dostać się do pracy w mieście. Mimo to kilkanaście lat temu linię zamknięto, otwierano ją jeszcze okazyjnie dla przewozów turystycznych, potem i to się skończyło, tory zarosły i zaczęto je rozbierać – pieczętując zagładę.
Wczoraj szliśmy z Bartem od strony Elbląga. „Teraz będzie ciężko. Trzeba uważać, żeby się nie zgubić” powiedziałem, gdy stanęliśmy na szczycie wzgórza, gdzie znajdowało się „święte miejsce”. Tabliczka z dawno minionej epoki. Bart próbował odszyfrować zamazane litery. Szlak schodził teraz ledwo widoczną ścieżką w dół stromego zbocza, wydawało mi się, że wiem jak ta droga wygląda, ale w miejscu gęstego lasu, świeciła teraz golizna wyrębów, jasne pniaki po wielkich zdrowych bukach. Nie było ściany zieleni, gąszczu, a jedynie brzydota uschłych gałęzi walących się po stokach, piach, suchy liszaj liści. Tliła się jeszcze nadzieja – że to wynik wichury, pozostałości wiatrołomów. Nasze wątpliwości rozproszył jednak dwie godziny później kierowca autobusu. „Dlaczego tną? Nie wiem. Może w lesie im za ciasno. Rabunkowa gospodarka”. Przypominałem sobie grubość rosnących tu niegdyś buków i zdałem sobie sprawę, że nie zobaczę tu już takiego lasu.
Co pozostanie po dzisiejszych czasach? W krajobrazie? Nie było w tym żadnej równowagi. Żadnego ładu. Na jednej działce ktoś stawiał schludny drewniany domek, na sąsiedniej rosła rezydencja Carringtonów, jeszcze gdzieś indziej ktoś anektował drogę, straszyły tabliczki ze złymi psami, „jeśli on cię nie zagryzie, to ja cię zastrzelę” pasowałoby to tej krzyżówki buractwa z teksańskim ranczo. Wybieraliśmy więc kadry z odnowioną stuletnią ceglaną oborą, budynki z czerwonej cegły pamiętające czasy, gdy budowano zalewową kolej. W sklepie kupiliśmy po piwie i poszliśmy na skrawek plaży. Usiedliśmy twarzą do Zalewu „Widzę, że wspierasz patriotyzm lokalny” – skomentował Bart, gdy otworzyłem nad wodą puszkę piwa Braniewo. –„Ale to i tak grupa Żywiec”.
Gdzieś po drugiej stronie akwenu spał ciężki sprzęt, który ściągnięto do przekopu Mierzei.
Fot. Artur Nowaczewski