Bożepole (2020) / Kaszuby

Bożepole (2020) /Pomorze

Na stacji w Bożympolu wysiada się właściwie w szczerym polu, a droga w szpalerach drzew prowadzi do lasu, w pasmo wysokich morenowych wzgórz. Tak wysokich, że można poczuć się jak w górach. Od dna doliny do szczytu Jeleniej Góry pokonuje się sto siedemdziesiąt metrów różnicy poziomów. Z wieży widokowej można popatrzeć dno doliny, środkiem której od stu pięćdziesięciu lat suną malutkie wagony pociągów. W dwudziestoleciu międzywojennym musiały zatrzymać się na granicy w sąsiednim Strzebielinie. Bożepole, czyli Groß Boschpol leżało po jej niemieckiej stronie. Właścicielami wsi byli von Wejherowie, którzy jednak nie mieli wiele wspólnego z żarliwym katolikiem Jakubem, który wybudował Kalwarię Wejherowską, a teraz znany jest jako lord Vader. Ewangelicki kościółek, w którym znajdowała się krypta Wejherów, zabrany został z krajobrazu i wstawiony w krajobraz inny, skansenu we Wdzydzach. W ten tutaj natomiast wstawiono na obrzeżach panoramy brzydkie nowoczesne wiatraki. A jednak były na obrzeżach, gdyby zmrużyć oczy, można by pomyśleć, że nie istnieją. Tak jest! Nie istnieją – pomyślałem. Czyli nie przyjmuję ich do wiadomości, są skompromitowane.

Leśnymi wąwozami i łąkami zeszliśmy do Paraszyna. Był 1 marca, ale przyroda o kilka tygodni wyprzedzała kalendarz, tej nieistniejącej, w tym roku zimy. A pierwszy raz byłem tu przecież właśnie w zimie, prawie dziesięć lat temu, pokonując wzniesienia, grzęźliśmy w głębokim śniegu. Zapadający zmrok i przekroczenie granicy ciemności w lesie na drodze do Strzebielina, czekanie na pociąg w tych ciemnościach. A teraz było przed południem porażająco jasno, słonecznie, od czystego nieba odcinały się rozczłonkowane konary starych drzew, po nich można było poznać, w którym miejscu koncentrowało się kiedyś życie, bo ludzie lubili się otaczać drzewami, widziałem to wielokrotnie, nawet kiedy były to aleje donikąd. Tutaj w sąsiedztwie, na wydzielonych parcelach pasły się konie, a obok grupy starych drzew stał osiemnastowieczny, nieco zaniedbany dwór. „Nieco zaniedbany”, oznaczało, że nie był ruiną, ale w pierwszej fazie zapadania się, gdy elewacja wygląda jeszcze porządnie, ale w środku budynku bezruch, zimno mieszkające w pustych pokojach, na sprzętach osiada kurz, meble w pokrowcach jak pod całunem czekają na przebudzenie. Tak to sobie wyobrażałem. Kilkanaście lat temu była tu jeszcze restauracja i hotel, a dzisiaj psy szczekają, że nie ma hotelu, że w…ć. Dwór w Paraszynie stoi od dwustu pięćdziesięciu lat. W początkach jego istnienia we wsi „mieszkało 18 katolików, 25 ewangelików, Żydów nie było żadnych.”, szkoda, że nie znałem takich szacunków jak te proporcje rozkładały się po Układzie Wersalskim, po którym kilometr dalej, za rzeką, zaczęła się Polska.

Majątek w ciągu wieków przechodził z rąk do rąk, długa jest lista nazwisk właścicieli, ale najdłużej chyba pozostawał w ręku kaszubskiej rodziny szlacheckiej Zelewskich/Żelewskich. Jedni z członków rodziny się niemczyli, inni polonizowali. Na Pomorzu mieszka ponad tysiąc sto osób w różnych wariantach tego nazwiska, jednak cień na nie padł poprzez jednego z jej członków, Ericha. Urodził się w Lauenburg in Pommern w 1899 roku jako Erich Julius Eberhard von Zelewski, od dwudziestego szóstego roku życia nosił nazwisko podwójne von dem Bach-Zelewski, a w czasie II wojny światowej, gdy tłumił jako generał SS powstanie warszawskie, już tylko von dem Bach. Jego matka wyniosła z domu jeszcze bardziej swojsko brzmiące nazwisko Szymańska. Jej syn wszystko postawił na Niemcy. Jako nastolatek poszedł do armii Wilhelma, przegrał, potem, w latach trzydziestych wstąpił do partii Hitlera, został jego generałem, poszedł na II wojnę i znów przegrał, choć z Warszawy pozostawił zgliszcza, wedle rozkazu. Po wojnie to siedział, to bywał (krótko) w obozie pracy, to siedział (ale w areszcie domowym), potem znów siedział. Ale nie za pacyfikację powstania, nie za rzezie, których dokonał na Białorusi, tylko za udział w nocy długich noży i zamordowanie kilku niemieckich komunistów.

Na brzegu lasu zobaczyliśmy schody donikąd. Można było więc przekroczyć próg domu, którego nie ma. Stanąć w jego czterech widmowych ścianach, pod dachem z powietrza. Wyrósł tu zagajnik, jakby chciał zatrzeć miejsce. Miejsce coraz mniej było tym samym miejscem. Stawało się śladem po miejscu, miejscem-śladem, które zostało we mnie, odciska się w tych notatkach. Wędrowałem kiedyś do domu, którego nie ma, domu dziadka, w Budach, koło szosy do miasteczka Podbrzezie. W pamiętniku dziadek zapisał, jak sadził swój las, swój zagajnik. Jak tworzył dzieło, które miał widzieć z daleka. Siedemdziesiąt lat potem nic nie zostało po tej grupie drzew. Ani po domu. Już tylko cień cienia w mojej pamięci. Wędrowałem do niego i nie znalazłem. Może były tam i jakieś ślady, ale nie wiedziałem, który z tych śladów był śladem zmarłego dziadka. Nikt już tych miejsc nie oznaczy, ja nie będę nic oznaczał w nich. I tu nic nie oznaczałem.

O schodach do lasu w Paraszynie pojawiały się różne wersje – czym był budynek. Jedna z nich mówiła: szkoła. Stare szkoły w kaszubskich wsiach to zawsze budynki najsolidniejsze, dobitne, czerwona cegła widoczna z daleka. Jeśli tak – szkoła musiała być nieduża jak wieś. Ktoś pisał, że ze szkoły zrobiono szpital polowy, ale skąd to wiedział, nie wiem. Więc to tylko spekulacje. Jak inna wersja, która mówiła, że budynek używany był przez straż graniczną, która chroniła Rzeszę przed nadejściem Polski. Polska i tak nadeszła i można się tylko zastanawiać, czy było to nieuchronne, czy mogło się potoczyć inaczej. Straż graniczna to Grenzwache. Pułki Grenzwache zaatakowały od zachodu morskich strzelców. W sukurs szedł im 5 pułk kawalerii ze Słupska. Niemiecka kawaleria. Jakiś pododdział Grenzwache mógł czekać i tu, 1 września nad ranem na sygnał do ataku. Na całej długości granicy czekali…
***
W Osieku placyk, na placyku ławka, koło ławki postument, na postumencie Pan Jezus, w jego ręku jabłko, żółto-niebieskie, w kolorze barw Królestwa Szwecji. Wizja Chrystusa jako króla luterańskiej czy w zasadzie już laickiej ojczyzny Ikei wydaje się absurdalna. Te kolory są tu jednak pewnie z powodu tablicy heraldycznej w herbie Jana Pawła II. Chrystus z placyku w Osieku nie stanął jednak jak setki podobnych figur i kapliczek, które wierni spontanicznie ustawiają w całym kraju, na swoich posesjach, rozstajach dróg jako oznakę wdzięczności. On stanął przeciw. Komu? Przeciw Jablónowi. Bo wcześniej na tym miejscu stał drewniany Jablón– kaszubski demon, „mieszkaniec sadów, opiekun drzew, krzewów owocowych oraz ogrodów, a także domniemany sprawca kradzieży, owoców i warzyw”. Trzymetrowa rzeźba będąca z jedną z figur na szlaku „Poznaj kaszubskiego ducha”, dopóki nie interweniował proboszcz i rzeźba jako pogańska po renowacji nie wróciła już na swoje miejsce.

Czy w XXI wieku Chrystus musi się obawiać konkurencji ze strony jakiegoś tam Jablóna? Kto wie, może ktoś zacznie składać pokłon domniemanemu sprawcy kradzieży owoców i warzyw? Opłacany z pieniędzy unijnych demon ukrył się w czyimś sadzie. Nie jest już dziedzictwem kultury ludowej, czai się w opłotkach. Obcy i groźny. Wojna rozszerza się na całą gminę. Już ponoć w TVN-nie coś było, w Rzeczpospolitej pisali. Bo na Osieku nie koniec. Burzliwe spotkania z wójtem gminy. Petycje. Głosowania. Osiek, Kętrzyno i Zakrzewie wolne od figur. W Smażynie, Lewinku, Lewinie, Tłuczewie, Strzepczu,Kobylaszu, Potęgowie rzeźby mają zostać. Gotowy materiał na samonapędzającą się fabułę. Zostają – a potem ktoś je w nocy podpala. Emocje przecież rozgrzane, jeśli wierzyć temu, co pisał Tomasz Słomczyński w „Magazynie Kaszuby”, że w sanktuarium w Sianowie wierni „dziewięć kolejnych dni modlą się do Najświętszej Panienki o usunięcie figur przedstawiających fantastyczne postacie z kaszubskiej mitologii, ustawionych w sąsiedniej gminie Linia”.
***
Patrz! Widzisz zgrozę popełnionych mordów. Jest to widomy znak hitlerowskiego faszyzmu. Niech to oskarżenie z za grobu będzie dla wszystkich narodów ostrzeżeniem. Nigdy więcej wojny, nigdy więcej zbrodni przeciwko ludzkości. Tu w tej mogile leży 600 bezimiennych ofiar z obozu Stutthof zamordowanych w roku 1945.

Nawcz leży przy zarośniętej linii kolejowej. Na dawnych nasypach wyrosły samosiejki, pordzewiałe szyny przykryła trawa i z pewnego oddalenia można pomyśleć, że to jakieś starodawne żmijowe wały. Kiedy tu dotarliśmy, zachmurzyło się niebo, a upiorne poletko wyschłych słoneczników wprowadzało w krajobraz kikuty czerni. Dziwne lata dziewięćdziesiąte: kiedy w jednych miejscach kraj rozwijał się, chaotycznie przynosił handlowe budy, tymczasowe centra, galerie, w innych się zwijał – połykał połączenia autobusowe, kolejowe linie, wysysał ludzi, wypluwał nieużytki. A potem w Nawczu czas powoli, ociężale ruszył z miejsca, przestał biec wstecz. Splótł się na nowo z historią wojenną. Wyrósł tu kościół pod wezwaniem błogosławionych męczenników II wojny światowej. Kafle w elewacji nosiły na sobie ich imiona, a także przystanki Marszu Śmierci, niby stacje drogi krzyżowej, odbywanej w głębokim śniegu, w dwudziestostopniowym mrozie, w czasie karnawału – w roku czterdziestym piątym, który nie znał karnawału, który pozostawał we władaniu śmierci, jak wielki piątek rozciągnięty na tygodnie i miesiące, najczarniejsza jak mundury SS okupacyjna noc. Któregoś dnia w onucach, przypędziono tu Stutthof. Bo obóz – to nie tylko druty, strażnice, baraki – obóz, jego krew, to ludzie, więźniowie, owinięci kocami, z których ucieka życie, na których rośnie zimno i głód. Z południa nadchodziła Armia Czerwona i z różnych stron ściągały fale cywilów, jak powódź wiosennej rzeki, co rozlewa się, opuszcza koryto, ślepo przebija przez krajobraz. Płynęły oddziały rozbitego niemieckiego wojska, i płynął Stutthof, kolumny widm, wielka rana Pomorza, zostawiając po drodze trupy. Ci co nie zginęli po drodze, z wyczerpania, albo podczas ucieczek, powaleni strzałem, porzucone gdzie bądź zwłoki, na znak ostrzeżenia, ci co ocaleli – znaleźli się tutaj, w Nawczu, stłoczeni w barakach na miejscu których stał dzisiaj kościół. Trzymano ich tutaj kilkuset, jakiś czas, a gdy front zaczął się i tu zbliżać, zaczęto mord. Poskręcane, bezwładne, zadziwiająco chude, zanikające ciała, brano za ręce i nogi, i rzucano na stosy nóg i rąk, sztywne, zsiniałe od mrozu i z odpływu krwi, jedne na drugie w głąb czarnego dołu. A może spadały wprost w dół, z krawędzi, po serii karabinowej, poskręcane jak na obrazach Wróblewskiego.

„Raz! Dwa!
To tylko rozstrzelanie cieni
Wbijanie w ścięty wapnem świat
Nie ma już trawy słońca kamieni
To tylko rozstrzelanie cieni
Trzy! Cztery!
To z ubrań wytrząsanie ciał
Bo traci właśnie kształt wymierny
Każdy kto kiedyś kształt swój miał
To z ubrań wytrząsanie ciał
Cztery! Raz!
To zapatrzenie w drogę kuli
Grzęznący w głąb źrenicy lęk
Nie ma plutonu gmachów ulic
To zapatrzenie w drogę kuli”
(J. Kaczmarski, Rozstrzelanie)

Artur Nowaczewski

Artur Nowaczewski

Urodzony 10 października 1978 roku w Gdańsku.

Absolwent III LO „Topolówki”, w 2003 roku ukończył filologię polską na UG, a w 2008 roku obronił pod kierunkiem prof. dr. hab. Zbigniewa Majchrowskiego pracę doktorską pt. Figura ulicy w literaturze polskiej po 1918 roku. Pracownik Zakładu Teorii Literatury i Krytyki Artystycznej w Instytucie Filologii Polskiej na UG.

Share on facebook
Facebook
Share on twitter
Twitter
Share on linkedin
LinkedIn

Pozostałe wpisy

Moskwa (2016)/ Rosja

Jadąc autobusem do Moskwy można było poczuć przedsmak wielkich przestrzeni. Im dalej na wschód, tym mniej ludzi. Już Łotwa wydawała się wyludniona.

Czytaj więcej >>

Dziadek, Bałtyk, Wieczno

         Morze? Długo jedynie dystans, niechęć, obawa. Wszystko z powodu ekologicznej katastrofy. Z dzieciństwa zapamiętałem najbardziej obraz zwałów czarnych, śmierdzących glonów, wymieszanych z wyrzucanymi

Czytaj więcej >>

malutkość i Morze

znaczy piszesz o czym? o Jakubie Paganelu. o kim? O profesorze Paganelu z Dzieci Kapitana Granta – znajduję go we mgle na mostku w postaci konika polnego. konika?

Czytaj więcej >>

***

aż strach pomyśleć, co trzyma pan od biologii na zapleczu. w tej klasie nie ma ani jednej żywej żaby, wszystkie są martwe, w słoikach można obejrzeć

Czytaj więcej >>

Co wypada

deszcz, ten się wypada do ostatniej kropli. gdzie byłem, no,  nad ulicą puszczaliśmy zapałki z prądem. tak wypadło. trzeba przecież skorzystać że z deszczu na chodniku powstają

Czytaj więcej >>

Noc Mleczna

rosłem i rosłem. a śladem moich spojrzeń i miniętych ulic coś rosło we mnie. słońce świeciło, padały deszcze, chciałem pomieścić w pamięci każdy listek, każdy liszaj

Czytaj więcej >>

Poligon

„Mieszkam w wysokiej wieży, ona mnie obroni Nie walczę już z nikim, nie walczę już o nic” (Sztywny Pal Azji, Wieża radości, wieża samotności)

Czytaj więcej >>

Pielenie ryżu i bryłka cukru

Właściwie nie prowadziło się z Koreańczykami prywatnych rozmów. Zazwyczaj nie wiedziało się o nich nic. Pracownicy Chopolu, tak jak wszyscy Koreańczycy musieli odpracować odpowiednią ilość

Czytaj więcej >>