Opinie o prozie

Nie jest to sprawozdanie-relacja odwiedzającego trudne do poznania miejsce na ziemi (...) Jest to natomiast opowieść inspirowana wspomnieniami z egzotycznej wizyty, lecz uzupełniona późniejszym, bogatszym o wiedzę dorosłego obserwatora, jego komentarzem i nadto żywo, zajmująco przekazana.
Mieczysław Orski
„Nowe Książki” 2014, nr 2.
Książka znakomita. (...) Więc nie sięgajcie po nią dlatego, że nowa, ładna i egzotyczna, ale po prostu dlatego że dobra. I że przede wszystkim jest o chłopcu, który chłonie świat, ale ten jest niezrozumiały. Ta sceneria jest przeto bardzo ważna i pozwala zauważyć to, co w dojrzewaniu najważniejsze. I co nie zależy od takiego czy innego czasu, miejsca, systemu.
To nie fikcja literacka - autor tej książki faktycznie spędził dwa lata w Korei Północnej. Trafił tam jako jedenastolatek, gdy jego ojciec pracował w koreańsko-polskiej spółce. (...) Ta książka jest także opowieścią o dorastaniu kogoś, komu wyrwano dwa lata biografii w ważnym okresie życiowym i historycznym (autor wyjeżdża z Polski, gdy komunizm właśnie upada). Relacją świetnie napisaną, którą czyta się jednym tchem.
A skąd Niziurski, nieżyjący już bóg powieści młodzieżowej, pisarz osobny, kreujący w swoich książkach podszyty absurdem świat polskiej szkoły czasów Peerelu? Choćby stąd, że szkoła w „Dwóch latach w Phenianie” istnieje i jest podobnie nonsensowna, chociaż czasem bardziej normalna niż ówczesne placówki edukacyjne w Polsce. Prowadzona w języku rosyjskim dziecięco – młodzieżowa Alma Mater była siedliskiem nauczycielskich oryginałów i – rzecz jasna – groteskowych sługusów systemu, którzy rękami i nogami bronili się przed przyjęciem prawdy, że oto Imperium właśnie rozpada się na ich oczach.
Nigdy nie byłem w Bułgarii, ale dzięki Nowaczewskiemu pokochałem ten kraj. Ta zachowana jeszcze dzikość, pozostałości wielokulturowości i komunizmu, który nieco zmasakrował mieszkańców kraju jest dla wędrowca pokusą nie do odparcia. Sam kraj byłby jednak niczym, gdyby nie ludzie, których los postawił na drodze Autora. Na bułgarskich ścieżkach spotkać można bowiem czeskich wielbicieli poezji polskiej lub hiszpańskich czy kanadyjskich obieżyświatów. Całość składa się na to cudowne, nieokreślone wrażenie, znane każdemu obieżyświatowi. Ech, pozazdrościłem Autorowi tych wędrówek, wiem jednak, że przejście jego tropem byłoby błędem. Wszak to jego podróż i nie uda mi się skopiować z niej niczego.
„Hostel Nomadów” to publikacja, jakich niewiele się na rynku spotyka. Niespieszna, pozbawiona podręcznikowych zapisków (bo nawet kiedy Nowaczewski przybliża historię miejsca, to czyni to z fascynacji, a nie z obowiązku – więc przekonuje czytelników do śledzenia wiadomości). Taką narrację trudno spotkać – Artur Nowaczewski proponuje odbiorcom nie tylko podróż po mniej znanych terenach Bułgarii, ale i po możliwościach słowa. Ta książka fascynować może już ze względu na samą realizację tematu.
"Dwa lata w Phenianie" to bowiem bildungsroman na opak, mówiący o wiecznej niedojrzałości, niedostępności prawdziwego poznania, niemożliwości nawet opowiedzenia o swoim Grand Tour. Mało tu opisów lokalnych osobliwości, żadnych przeżytych przygód. Niewiele też zdobytej wiedzy, poza znajomością rosyjskiego, i ważnych doświadczeń, oprócz może pierwszego zakochania, no i solennych lekcji truda, którego jedynie marną namiastką były zajęcia praktyczno-techniczne w polskiej szkole
To autobiografia – zapyta ktoś? Owszem, w jakimś stopniu na pewno. List. Pisany na temat odcięcia w odcięciu, bo zasadniczą część tego czasu spędził Nowaczewski w dzielnicy dyplomatycznej – jeszcze bardziej odciętej od reszty tego odciętego kraju. Więc na ile prawdziwy to obraz?Na wskroś prawdziwy, bo mówiący tylko o osobie jednej, o chłopcu pojedynczym. Jednak właśnie dlatego tak realny, nie baśniowy jak może się wydawać, nie wyrwany z baśniowego, odrealnionego wspomnienia. List z innej planety
W pozornie naiwną opowiastkę Nowaczewski wplótł całkiem poważne rozważania na temat mentalności mieszkańców Phenianu czy nieustannie podsycanego kultu Kim Ir Sena. Z młodzieńczych wspomnień udało mu się też przywołać krótkie spotkania i rozmowy z Koreańczykami (np. z funkcjonariuszem tamtejszych służb, który przyznał, że w dzieciństwie marzył... o bryłce cukru z trzciny cukrowej). Szczerze polecam.
Książka „Dwa lata w Phenianie” jest więc swego rodzaju ewenementem, ukazując kraj Kim Ir Sena z perspektywy małego dziecka. Ta zaskakująca zmiana punktu widzenia sprawia, że wspomnienia autora nabierają szczególnego znaczenia w zestawieniu z szokującymi doniesieniami na temat Korei Północnej, w których tak lubują się europejskie wydawnictwa. Artur Nowaczewski posiadł niezwykłą umiejętność ukazywania faktów bez szczególnego rozdmuchania emocji. Wszystkie niemalże wydarzenia związane z jego pobytem w Korei Północnej we wczesnym dzieciństwie pozostawiają zaledwie uczucie niepokoju, co tylko wzmaga ciekawość czytelnika. Można było przypuszczać, że autor pokusi się o pewną dramatyzację swoich wspomnień, bazując nie tylko na własnych przemyśleniach, ale także na gustach przeciętnego odbiorcy literatury poświęconej reżimowi Kimów. Zabrzmi to dziwnie, ale opowieści Nowaczewskiego przywodzą mi na myśl książki o Ani z Zielonego Wzgórza czy historyjki o Mikołajku. Nie, nie przesłyszeliście się. Tak właśnie kreowany jest świat małego Artura – przy użyciu mieszanki smutnych „komunistycznych” barw i nieograniczonej dziecięcej wyobraźni.
Z przyjemnością i zainteresowaniem odbyłam tę niecodzienną podróż czytelniczą, szczególną uwagą obdarzając przebieg spotkań i rozmów autora z napotkanymi osobami podczas długich marszów z plecakiem przez bułgarskie upały po górskich ścieżkach. Zakątki, które uraczyły gościnnością zaledwie raz, ale i strefy, które kilkakrotnie ukazywały swe oblicze. Jak bardzo niejednakową odsłonę tego samego miejsca można zobaczyć w kolejnych latach. Oddawanie się entuzjastycznemu chwytaniu przemijających chwil, zogniskowanie na wyłapywaniu frapujących szczegółów, ujmowanie sugestywnymi słowami rozlicznych fragmentów podróży. Wszystko to składa się na uroczą i fascynującą bułgarską panoramę, wciąż niepełną, tajemniczą, kuszącą odkrywaniem, poznawaniem i dopasowaniem kolejnych części. Podróż przez świat i w głąb siebie.

Opinie o poezji

"Kto pamięta jeszcze poczciwego C64 z jego hardwarem, który dzisiaj budzi najwyżej politowanie, fascynację miłośników starzyzny, zbieraczy rustykaliów? (...) Dla młodszych od nas komputer, internet, e-mail, sim city będą już bezdyskusyjną częścią świata, czymś przyjmowanym nie tyle na wiarę, ale jako tło, coś bezerfleksyjnie oczywistego. Kto wie, czy nie ta linia demarkacyjna będzie kiedyś istotniejsza i czy nie ten poczciwy C64 ex post nie stanie się znacznikiem czasu i przemijalności pokoleń. (...) Ta sama mądrość popycha ludzi do pisania wierszy i konstruowania teleskopu Hubble'a. To jakby zaprzeczenie zakorzenionemu w naszej literaturze i życiu okołoliterackiemu etosowi romantycznemu, który przecież emocję przeciwstawiał rozumowi, dzikość - wyrachowaniu. Bóg mieszkający w umyśle twórców komputera? Wolne żarty, rzekłby może Mickiewicz, gdyby dane mu było przeczytać wiersz Nowaczewskiego i zrozumieć jego kontekst. (...) To mistycyzm innej próby, proweniencji, z trudem szukam dlań jakiegoś dostojnego odpowiednika. Zatem ten prosty złom, ta informatyczna raszpla była blisko, poprzez to, że zmuszała umysł do operowania w świecie symboli. Samolot w grze Over Raid Moscow był samolotem umownym, tak jak umowna była gra i jej reguły, z prawdziwym pilotowaniem mająca niewiele wspólnego. Teraz jest inaczej. Rządzi doskonałość form, precyzja przekazu, znakomitość kopii, podobieństwo podróbek. Dosłowność, zbliżanie się do imitowania rzeczywistości zarazem nie jest żadną transcendencją, jest zaledwie imitowaniem, nie przenikaniem."
Radosław Wiśniewski
„Odra” 2006, nr 11.
„Artur Nowaczewski nie pisze, na mój gust, wierszy porywających. Ale pisze wiersze godne chwili zastanowienia. Artur Nowaczewski ma swoje obsesje i ma już swój sposób ich wyrażania, który doskonalony może przynieść wiele jeszcze świetnych tekstów. Być może dlatego wysoko oceniam tę poezję, ponieważ bliskie są mi jej tematy. Na pewno jednak oceniam ja także wysoko, ponieważ słyszę te wiersze, ich rytm jest dla każdego chyba oczywisty.”
Jakub Winiarski
www.nieszuflada.pl (13.12.2005)
„Kolejne wiersze z książki Artura Nowaczewskiego trudno było mi czytać bez wzruszenia. Wszak ja również długie godziny spędzałem przed kupioną przez rodziców „Atarynką”. Również zakradałem się do ogrodów starego Wrzeszcza, grałem w kapsle i zbierałem wykopane z ziemi łuski naboi. I czytając, chwilami czułem się tak, jakbym znów szedł za Arturem TAMTYMI ulicami, a on, śmiejąc się, pokazywał mi palcem te wszystkie nieistniejące już przejścia w płotach, zapomniane place zabaw i zarośnięte ogrody i pytał: pamiętasz? Sięganie pamięcią w czasy, kiedy słowo pamięć nie łączyło się jeszcze ze słowami MEGA ani GIGA to trudne zadanie. Przywoływane obrazy dawno pogubiły gdzieś kolory, straciły detale, stały się równie niewyraźne i uproszczone jak grafika w pierwszych grach komputerowych. Ale choć składane wciąż na nowo z coraz bardziej wytartych i zużytych pikseli, to jednak wciąż przywołują te same gorące uczucia, te same wypieki na twarzy.”
Michał Piotrowski
„Migotania, przejaśnienia” 2006, nr 1.
„Nasz bohater dużo widział w dzieciństwie, bo też patrzył niebanalnie: kiedy inni chłopcy grali w piłkę, jego bardziej interesował fakt, że „mrówki walczyły na skraju boiska o ogryzek jabłka”. Płynącą rzekę rozkładał na pojedyncze krople, a żaba jawiła mu się jako „skaczące serce”. W tych mikroświatach był już zalążek tego, co miało przyjść później. (...) Dziecięce przeczucia śmierci to pierwszy krok w dorosłość. Świetnie to oddaje tytuł najdłuższego utworu w tomie – „Noc mleczna”. Można ją skojarzyć z nocą mistyczną, oczywiście złagodzoną, przeżywaną na miarę wieku bohatera. A jednak pełną lęku przed ciemnością i rodzącą pytanie, wcale nie dziecinne: dlaczego ludzie muszą umierać?”
Dobrze prezentuje się część książki poświęcona lekturom z czasów młodości, zwłaszcza zaś cover Kwestionariusza Karpowiczowskiego Zbigniewa Macheja, polemizujący z miażdżącą krytyką, jakiej Stanisław Barańczak poddał komiks Kajko i Kokosz. W ogóle wszystkie opowieści o Dzieciach Kapitana Granta i marynistycznych wspomnieniach Karola Olgierda Borchardta (przyznaję - miło, gdy ktoś przypomina o ich istnieniu) sprawiają wrażenie, jakby nawiązywały do Machejowych Wspomnień z poezji nowoczesnej. Nie dzieje się to jedynie na poziomie parodystycznego obniżenia tonu. Wiersz pisanie na przykład wchodzi w dialog z Koloniami Tomasza Różyckiego, poza tym pojawiają się jeszcze łatwe w identyfikacji tytuły zima miejska (to rekonstrukcja jakiegoś młodzieńczego pijaństwa Mickiewicza) oraz Pan Kurtz on umrzeć. Nowaczewski odrobił zatem zadanie domowe polegające na zadomowieniu się w najnowszej literaturze, a co więcej wykonał to z wdziękiem.
Paweł Kozioł
„Lampa” 2010, nr 5.
Wyobraźnię poetycką autora Commodore 64 zaludniają postacie z wczesnych lektur: Dzieci kapitana Granta Juliusza Verne'a, Władcy pierścieni Johna Ronalda Ruela Tolkiena, Znaczy kapitan Karola Olgierda Borchardta, książek o przygodach Indian czy komiksów o Kajku i Kokoszu. Ale spoglądanie wstecz, patrzenie w twarz zabawki z dziecinnego pokoju, jawi się jako czynność złowroga, odsłaniająca drugie dno rzeczywistości. Świadomość trzydziestolatka dostrzega w rekwizytach dzieciństwa zapowiedź wtajemniczenia w dorosłość. "Groza / odbija się w oczach z czarnego guzika" - czytamy w wierszu oczy z guzika. Naiwne dziecięce pytanie, co dzieje się ze światem, kiedy po wyłączeniu lampy to, co widzialne, pogrąża się w ciemności (***[po zgaszeniu światła wszystko znikało...]), okazuje się prefiguracją pytania o przemijanie i śmierć, nie tylko w wymiarze indywidualnym, jednostkowym, ale również o śmierć relacji międzyludzkich, o mechanizm zamykania się kolejnych stadiów życia. Przekroczenie granicy między dzieciństwem a dorosłością jest równoznaczne z doświadczeniem nieprawości wpisanej w świat, ale tkwiącej także we wnętrzu człowieka - wyjście z okresu adolescencji dokonuje się w chwili, kiedy jednostka odkrywa, iż zdolna jest do czynienia zła, uświadamia sobie fakt osobistego uczestnictwa w mysterium iniquitatis. W wierszu Polak Mały Nowaczewski wyraża takie przekonanie, posługując się odwołaniem do słynnej antyutopii Williama Goldinga: "myślę, że ten chłopczyk umarł, / jest trupem, mieszka na wyspie bezludnej / a władca much coraz głośniej wzywa go do siebie, / i piekło się wypełnia". W wymiarze poetyckim wtajemniczenie w zło dokonuje się na poziomie języka - w chłopięcą deklamację wdzierają się obce głosy ("po kątach odzywa się [...] dupa, sex"), które wbrew woli mówiącego zniekształcają treść komunikatu: "wchodzą [...] w słowo i wykrzywiają je". Dramat twórcy polega na konieczności nieustannego zmagania się z owym wykrzywionym słowem. Nowaczewski zdaje sobie sprawę, że jest skazany na przegraną, że nie może skutecznie przeciwdziałać zanieczyszczeniom przyrodzonej dykcji, że musi oddać fragment własnego terytorium, ustąpić pod naporem rzeczywistości. Albowiem - mówi - na wyspie Belzebuba, władcy much, mieszka "część twarzy chłopczyka / ta zła, z wytkniętym jezykiem". Dla zrozumienia budowanej przez gdyńskiego twórcę wizji poezji interpretacja formuły "wytkniętego języka" wydaje się kluczowa. Wyrażenie to da się tłumaczyć dosłownie - jako "wystawienie języka", dziecięcy gest sygnalizujący przekorę, złość, niezadowolenie. Ale epitet "wytknięty" może znaczyć również: "zwichnięty", "skrzywiony", "uszkodzony" (np. wytknięty palec, bark). Jeśliby przyjąć tę drugą wykładnię jako dostatecznie uzasadnioną, określenie "wytknięty język" należałoby odczytywać jako metaforę głosu zniekształconego, dykcji wywichniętej, języka zanieczyszczonego. Sądzę, że w analizowanym wierszu Nowaczewski chciał zawrzeć sugestię, iż oddając poezję we władanie ironii (bo "wytknięcie" języka to manifestacja świadomości ironicznej), czyni to niejako wbrew sobie, że najchętniej pozostałby chłopcem wzorowo deklamującym wiersze. Wie jednak, że to niemożliwe, bo - wedle formuły Norwidowkiej - ironia jest "koniecznym bytu cieniem", stygmatem cierpienia, które wyrasta z pragnienia prawdy, nawet jeśli jest to prawda podważająca ustalony porządek rzeczy. Język Nowaczewskiego będzie zatem, by tak rzec, programowo rozdwojony, będzie językiem wężowym, dopuszczającym do głosu dwa odmienne rejestry mowy: harmoniczny i kakofoniczny, wysoki i niski, deklamujący i syczący, patetyczny i ironiczny.
Przemysław Dakowicz
„Topos” 2010, nr 2-3.
„Powiedzmy od razu i bez ogródek – «Commodore 64» Artura Nowaczewskiego jest jednym ze znakomitszych debiutów poetyckich ostatnich lat, wydarzeniem na miarę «Dzikich dzieci» Krzysztofa Siwczyka.”
Radosław Jakubowski
„Topos” 2006, nr 1-2.
„Nadmorski autor wspomina burzę , w której odszedł Książę Poetów, pisząc zaś „a ja naraz jestem tylko patrzeniem i na razie patrzę”, spełnia marzenie Czesława Miłosza. Potrafi pomyśleć o ludzkim płodzie w słoiku: „ma tyle lat co ja”, i marzy by zamieszkać w państwie z klocków Lego, czego mu w tym miejscu życzymy. Udana konstrukcja, pracowicie posplatane wątki, nieśmiała metafizyka, skromność i franciszkanizm Nowaczewskiego sprawiają, że te zachowawcze, przyzwoite wiersze czyta się z przyjemnością.”
Może to jest swoisty punkt odniesienia dla roczników 70.? Może nie Świetlicki, nie papież, ale właśnie miniony świat kart graficznych Hercules, procesorów Motorola, dyskietek wielkości tomiku poetyckiego, i jego dziwni mieszkańcy - wspomniany Krzyś Kubeczko czy, też już zresztą nieżyjący, Marek Sell? Nie lubię kategorii pokoleniowych, więc nie zatrzymam się nad tą hipotezą, rzucam ją żartobliwie, co nie zmienia faktu, że Artur Nowaczewski uczynił z tego czasu poruszające tworzywo dla swoich wierszy.
Roman Honet
Poeci na Nowy Wiek. Rocznik 2005
„Jednego autorowi tych wierszy odmówić nie można - umiejętności plastycznego przedstawiania w kilku ledwie słowach naprawdę istniejących miejsc i odtwarzania czasu, który już dawno minął Dzięki temu, znając dobrze zakamarki starego Wrzeszcza, a zwłaszcza jego górnej części, bardzo łatwo dać się Nowaczewskiemu poprowadzić przez zasypane liśćmi uliczki, zamknięte na zardzewiałe kłódki furtki czy zapomniane ogródki, z bluszczem wspinającym się odważnie na pękające tynki zmurszałych kamienic. Wiele wierszy z tego smutnego, jesiennego tomiku jest niemal przykutych grubym łańcuchem wspomnień do konkretnych miejsc, ulic, zaułków.(...)Ale te wiersze są przymocowane nie tylko do miejsca. Więzi je też czas, w którym się przeglądają - dzieciństwo autora, w połowie lat osiemdziesiątych, dziwnym czasie, kiedy jeden świat jeszcze nie chciał się skończyć, a inny nawet nie myślał się zacząć.”
Podróż, jaka odbywa autor i do jakiej i nas swymi tekstami zaprasza, jest wyprawą w głąb własnej tożsamości. Zaczyna się od pytania o początek, o korzenie „skąd wyszedłem, na jakiego człowieka” – pyta poeta w jednym z utworów. Jest czymś oczywistym, że podobna wyprawa musi oznaczać poszukiwanie dziecka. Czy tego, którym się było? Czy tego, które ciągle się nosi w sobie? Czy tego którym chciałoby się być? Poeta nie udziela jednoznacznej odpowiedzi. To dobrze. Dzięki temu książka odsłania więcej niż jedną warstwę znaczeń, nie da się jej potraktować jako dokumentu eskapistycznej ucieczki przed wyzwaniami dorosłości. W swej najbardziej powierzchniowej warstwie tom Commodore 64 może być odczytywany jako portret późnego Peerelu – nieco groteskowy, zarazem straszny i śmieszny – zawsze jednak barwny, wszak oglądany rozszerzonymi źrenicami ośmiolatka. Odnajdziemy w zbiorze wiele topograficznych i historycznych realiów, migawek z codzienności, nie one przecież dominują. O wiele ważniejszy jest świat międzyosobowych relacji i rozmaitych inicjacyjnych doświadczeń – zawdzięczanych dziadkowi, rodzicom, księdzu katechecie, a wreszcie i rówieśnikom. Książka Nowaczewskiego jest wielką pochwałą małych rodzinnych wspólnot, jak i w ogóle wszelkiej małości. Jeśli bowiem dzieciństwo udziela nam w omawianym tomie jakiejkolwiek lekcji moralnej, to jest nią właśnie lekcja pokory.
Wojciech Kudyba
fragment laudacji z okazji przyznania autorowi nagrody Fundacji im. Ks. Janusza St. Pasierba
Nowaczewski nie pyta jak żyć po Oświęcimiu. Za odległe to dzieje i nie jego bezpośrednie dziedzictwo. W otwierającym "Elegię dla Iana Curtisa" "Polaku Małym" pyta, jak żyć po PRL-u, pozostawiającym oczywiście nieporównywalnie mniejsze spustoszenie niż doświadczył ocalony Różewicz, ale przecież ogromne na miarę człowieka czującego się wygnańcem z krainy czystości języka.
Mariusz Solecki
„Wyspa” 2010, nr 4.
W zamykającym tom wierszu Amsterdam taka pochwała życia i sztuki, a nawet życia jako sztuki, rozbrzmiewa najgłośniej i najmocniej. Jej fundamentem jest wiara w wieczność kultury, w nieśmiertelność, którą daje pieśń. (...) Głos Nowaczewskiego splata się tu z głosem Brela i świętego Pawła, co nas nie dziwi, bo to jest poezja bardzo literacka i mocno zakorzeniona w kulturze. Właściwie nie ma tu wiersza, który nie byłby mniej lub bardziej czytelną aluzją do dzieł kultury. Nazwać by to można klasycyzmem, gdyby nie "postmodernistyczne" przekraczanie granic między kulturą niską i wysoką, elitarną i popularną przez Nowaczewskiego.
Maciej Urbanowski
Romans z Polską, Kraków 2014.
Mimo ukierunkowania na „bycie w teraźniejszości”, nie brakuje Nowaczewskiemu szacunku dla tradycji: historia Leona Zawodowca przeplata się z Hugonowskimi „Nędznikami”, blisko Jacka Sparrowa pojawia się Mickiewicz, „Jaca” idzie ramię w ramię z Jerofiejewem, Frodo Baggins i Sam – z Różewiczem i Eliotem. Także oparcie w tym, co dawne i dobrze wypróbowane, pozwala choć na chwilę odeprzeć grozę przemijania. i tak kolejne wiersze falują rytmem jako żywo przypominającym Joy Division: od stuporu przerażenia do szaleńczej pogoni w przód i w górę. Elegia... jest zatem opowieścią o ciągłym przezwyciężaniu śmierci, tej mgły tej mgły, o której pisał Stachura. Kto zwycięży w tej walce?
Jarema Piekutowski
Nieregularne Pismo Kulturalne "Kwartalnik" nr 3.
Czy w ogóle istnieją jeszcze wzory męskości, których nie trzeba brać w nawias, opatrywać cudzysłowiem? Na tak postawione pytanie nie pada w książce jednoznaczna odpowiedź. (...) Jest w tomie kilka wierszy-śladów. Kilka tekstów, które każą myśleć o drodze i jej etosie. Aby mówić o jej bohaterach trzeba wydobyć nieznane kulturze masowej, nieobecne w świadomości literackiej. Trzeba upomnieć się o lewicowego radykała i mistycznego pisarza zarazem - o poległego pod Villeroy porucznika Charles'a Peguy. Wydobyć z niepamięci charyzmatycznego obrońcę Gdyni - pułkownika Dąbka a także dominatora miedzywojennego alpinizmu - Mallory'ego. Każdy z nich ma w sobie przejmujący portret - różniący się od plakatów Leona Zawodowca i Jacka Sparrow w sposób zasadniczy. Czym? Tym, że ponieśli klęskę? Że są postaciami tragicznymi? Pewnie tak, ale nie tylko. Koncentrując się na tym, by ukazać ich postać w chwili, gdy padają ciosami losu, wydobywa Artur pewien szczególny rys, który dla odbiorcy może wydać się decydujący: wiarygodność. Ich śmierć ma wymiar świadectwa. Nie jest załamaniem, lecz przypieczętowaniem, ostatecznym dopełnieniem drogi, którą podążali. Nękany przez dziennikarzy, pytających o to, po co chce się wspinać na Czomolungmę, Mallory miał odpowiedzieć: "ponieważ istnieje". Kiedy zginął u podnóża Mount Everestu, fraza przeszła do historii alpinizmu, przypomina ją też poeta. W kontekście innych wierszy nabiera ona jednak dodatkowych znaczeńl. Staje się odpowiedzią, jakiej mógłby udzielić każdy z wymienionych wcześniej bohaterów. Ponieważ nie są to dziś rzeczy oczywiste, stawiamy pytania: dlaczego mamy być wierni tym, którzy nam zaufali, dlaczego mamy być wierni wspólnocie z której wyrastamy, ludziom, których znamy tylko trochę; dlaczego mamy za nich umierać? Wciąż nie możemy uwierzyć, że odpowiedź może być tak prosta: ponieważ istnieją...
Wojciech Kudyba
„Arcana” 2010, nr 6.

Recenzje płyt

Słowa niech mają ciężkie plecaki i niech nas prowadzą! Od czasu drugiej płyty Świetlików, nie słyszałem tak doskonałej symbiozy tekstu poetyckiego i muzyki. Efekt wspópłpracy Artura Nowaczewskiego, Jacka Stromskiego i Jakuba Nogi - zachwyca. Głosowi poety z Trójmiasta towarzyszą bębny, sitar i nieznane mi wcześniej instrumenty: kalimbka, ektar i tungna. Tak podanej poezji konfesyjnej - wierzy się bezgranicznie. Nowaczewski nie bawi się w zestawienia niezużytych słów, nie odwraca sensów, nie ćwiczy nowej składni. Snuje gawędę o swoim życiu w drodze. Przejmującą, piękną i smutną. Jego słowami "znów wyrypy, harpagany" zapewne będę odtąd komentować rzeczywistość, która zmusza nas do wysiłku.
Poeta wygłaszający swoje teksty na tle technopodobnych rytmów traktowany jest w świecie popkultury jak nieszkodliwy maniak, w świecie literatury zaś – z pobłażaniem, na które – co tu dużo mówić – najczęściej solidnie sobie zasłużył. Zdarzają się jednak wyjątki od reguły. Takim wyjątkiem jest Kutabuk Artura Nowaczewskiego i jego przyjaciół. Dlaczego ten krążek miałby być wyjątkiem? Dlatego, że nie znalazłem na nim ani odrobiny efekciarstwa, chęci zaznania estradowej glorii, łatwego sukcesu. Kutabuk jest projektem artystycznym, którego podstawą są świetne wiersze autora Elegii dla Iana Curtisa i proste pomysłowe ścieżki dźwiękowe Jakuba Nogi – sitar i Jacka Stromskiego – bębny, kalimba, ektar, tungna. (…) Bohater wierszy Nowaczewskiego mógłby powtórzyć za słynnym songiem Gershwina I Got Rhytm. Co by to była za wędrówka, która nie miałaby rytmu albo która nie odbywałaby się w rytmie, czy – używając innego terminu muzycznego - w tempie. Płytę otwiera rytmiczny łoskot bębenka i tekst pt. Rytmy widoków o czytelnym przesłaniu: wszystko jest rytmem. Zaraz potem rytmiczny (Jack) Kerouac, którego bohaterem jest jeden z najwybitniejszych członków Beat Generation, autor m.in. W drodze i Włóczęgów Dharmy. Pierwszy set kończy Taniec ducha, wiersz „co mknie bez celu”. Bez celu, ale za to w litanijnym rytmie, który zamienia się w prawdziwy taniec derwisza na… Krakowskim Przedmieściu. Rytmiczna orgia sięga apogeum w wierszu Bębny Jacka Oltera, tekście napisanym w hołdzie fenomenalnie utalentowanemu perkusiście. (…) „Bębny Jacka Oltera brzmią nieprzerwanie” – powtarza poeta – „wśród zaplatających się na trawnikach/ pędów kiełkujących tramwajów;/ nieprzerwanie, nieprzerwanie”. Muzyk, który był rytmem, stopił się z krwiobiegiem natury, z rytmem miasta, z rytmem świata. I żyje. (…) Nie wiem, bo wiedzieć nie mogę, na jakim etapie drogi jest bohater wierszy Nowaczewskiego i czy w ogóle na tej drodze są etapy. Wiem tylko tyle, że uparcie przemierza coraz to nowe przestrzenie i że dzięki temu powstała najbardziej chodzona polska płyta, najbardziej chodzona poezja.
Krzysztof Kuczkowski
„Topos” 2012, nr 6.
Płyta, składająca się z siedmiu kompozycji, trwa nieco ponad pł godziny. Materiał, który się na niej znalazł, został nagrany w grudniu 2011 roku w studiu Drum&Space. Jego realizacją zajął się Jacek Stromski. Materiał okazuje się zadziwiająco różnorodny. Obok utworów, w których muzyka jest tylko delikatnym, wyciszonym tłem do recytacji Nowaczewskiego ("To tu, to tam"), są też i takie, w których wysuwa się niemal na pierwszy plan, jak choćby oparty na zaskakująco mocnym, niemal klubowym rytmie "Taniec ducha" czy brzmiący niemal rockowo, zdecydowanie najbardziej przebojowy na całej płycie "Kerouac".
Przemysław Gulda
Gazeta Wyborcza Trójmiasto
Tą płytą Artur Nowaczewski dołącza do długiej listy poetów, którzy postanowili skonfrontować swą twórczość z materią muzyczną. Albumy, na których poeci mierzą się z improwizatorami, przeważnie wymagają skupienia i uwagi. Z Kutabukiem jest inaczej. Dwa pierwsze utwory zaskakują dynamiką, niemal dyskotekowym beatem i podskórną energią etnicznych instrumentów. Za większość muzyki zawartej na płycie odpowiada perkusista Jacek Stromski (gra także na kalimbce, instrumentach strunowych: ektarze i tungnie), który jest producentem muzycznym płyty. Pewnie dlatego jest na niej tyle porywających rytmów. Skład zespołu uzupełnia grający na sitarze Jakub Noga. Wiersze, które recytuje Artur Nowaczewski to swego rodzaju minipowiastki. Lubi odwoływać się do postaci i symboli popkultury, takich jak poeta-bitnik Jack Kerouac, zespół The Doors czy tragicznie zmarły genialny perkusista Jacek Olter. W tekstach pobrzmiewa wyraźnie upodobanie autora do wędrówek, do "bycia w drodze".
Borys Kossakowski
trojmiasto.pl
Mimo iż ideą ogarniająca cały projekt są wiersze Nowaczewskiego, nie byłby on tak udany, gdyby nie kompozycyjny wkład Nogi i Stromskiego, najbardziej chyba wyrazisty w utworze Keourac, w którym ustalone role podlegają zaplanowanej zamianie; to puls muzyki zaczyna prowadzić recytującego poetę, przestaje być dla niego i deklamowanych wierszy wyłącznie podkładem. Sprawia, że w Tańcu Ducha dominują aranżacje lokujące ten utwór gdzieś pomiędzy solowymi dokonaniami Obywatela G.C., Ayą RL i muzycznymi eksperymentami Roberta Brylewskiego. Co nie znaczy, że akompaniująca rola instrumentów nie wnosi niczego do formuły grupy. Użycie przez Stromskiego znanych z Dalekiego Wschodu instrumentów (plus sitar Nogi) wzmaga i podkreśla niemal transcedentalną wymowę wierszy (To Tu, To Tam, Motyle).
Piotr Gajda
„Arterie”, nr 14.

O monografiach naukowych

Zaletą krytyka jest to, że nie ogranicza się on do charakteryzowania poszczególnych tekstów poetyckich i prozatorskich omawianych autorów, ale ujawnia szczególnie cenny u historyka literatury zmysł historyczny, świadomość "długiego trwania" w literaturze. Nowaczewski pojedyncze fakty literackie sytuuje najpierw skali mikro - na tle twórczości danego pisarza uwzględniając jego wewnętrzny rozwój i trafnie rozpoznawaną ewolucję oraz w skali makro - na tle procesów literackich zarówno literatury wybrzeżowej jak i polskiej a nawet światowej. (...) Niewielka rozmiarami książka Nowaczewskiego "Trzy miasta trzy pokolenia" nie daje pełni wiedzy o powojennej literaturze wybrzeżowej oglądanej pod kątem obecnego w niej obrazu Miasta jako przestrzeni nie tyle realnej co symbolicznej, wyobrażonej, wykreowanej, będącej znakiem kulturowym i kluczem do uchwycenia antropologicznej i egzystencjalnej problematyki ludzi w tej przestrzeni żyjących. Wytycza jednak trafnie i inspirująco szlaki, którymi mam nadzieję podążą kolejni młodzi badacze.
Ewa Nawrocka
"Topos" 2007, nr 1-2.
(...) autor daje nam erudycyjny popis wiedzy o gdańskiej literaturze i bogaty przewodnik po książkach, w których w ten czy inny sposób pojawiają się trójmiejskie elementy, ale zarazem taka ilość materiału nie daje szansy na obszerniejszą analizę poszczególnych zjawisk, szkół, twórczości kolejnych pisarzy i poetów. Wobec tego żądny szczegółów czytelnik musi zwrócić się ku pozycjom z obszernej, zamieszczonej na końcu bibliografii, a samą książkę Nowaczewskiego potraktować tylko jako wstęp do dalszych poszukiwań. Monografia w tej roli sprawdza się znakomicie - jest drobiazgowym i niezwykle bogatym przeglądem tego, co wydarzyło się w ostatniej literaturze w ciągu ostatniego półwiecza.
Przemysław Gulda
Gazeta Wyborcza Trójmiasto
Choć każdy z czytelników może mieć odmienne zdanie o ważności i sile recepcji zaprezentowanych w tomie pisarzy (przy czym w grę wchodziłoby raczej dodanie tego lub owego nazwiska niż usunięcie kogokolwiek z obecnych), dobór ten zasadniczo wydaje się trafny. Trafny również okazał się wybór tematu, który ze względu na swoje nowatorstwo pozwala postawić książkę Nowaczewskiego obok pozycji takich jak Modernizowanie miasta Elżbiety Rybickiej czy Pisanie miasta, czytanie miasta (praca zbiorowa pod red. Anny Zeidler-Janiszewskiej). Dzięki temu Szlifibruki i flâneurzy, nawet jeśli nie wyczerpują zagadnienia i pomijają kilka ważnych z punktu widzenia współczesnej humanistyki kwestii (takich, jak np. „płeć ulicy” i zastanawiająca nieobecność w literaturze ostatniego stulecia… flâneurek), stanowią wyraźny drogowskaz dla wszystkich, którzy w przyszłości zapragną zająć się kwestią modernizacji i problematyką urbanistyczną w nowoczesnej literaturze polskiej.
Konrad Zych
„Twórczość” 2011, nr 12.
Jakkolwiek autor Elegii dla Iana Curtisa bardzo głęboko doświadcza poczucia jałowości dzisiejszych dyskusji o literaturze, pauperyzacji pisania krytycznego, wreszcie marginalizacji samej literatury, to jednak w Konfesji i tradycji temu wszystkiemu towarzyszy równocześnie przeświadczenie o imperatywie (może od dumnego Maraia zaczerpnięte?...) zdawania sprawy z własnego widzenia przemian języków współczesnej poezji. Na przekór w imię wierności powołaniu. I nieważne, że to anachroniczne i, jak pisze w zakończeniu całości gdański krytyk, niepoważne. Owszem, może i z dzisiejszej perspektywy „niepoważne”. Ale godne szacunku i przywracające nadzieję, że literatura jest czymś więcej niż wyrobnictwem (Nowaczewski w znaczący sposób przywołuje niegdysiejsze rozróżnienie na „pisarzy” i „literatów” autorstwa Herlinga-Grudzińskiego). Parafrazując passus z Kompleksu polskiego Konwickiego, autor Szlifibruków… mógłby zapewne powiedzieć: nie wiadomo czy jest sens (pisania krytycznego), ważne że jest wewnętrzny mus. Dopóki krytyka jest rozmową, dopóki literatura prowokuje nas swoimi pytaniami.
Adrian Gleń
„Odra” 2014, nr 7-8.
Nałożenie się perspektyw przestrzennej i czasowej dało autorowi okazję do zaprezentowania swojego oglądu literatury Wybrzeża po 1945 roku. Ambitne to zamierzenie znalazło realizację w przystępnym w formie, ale bogatym w treści literackim "bedekerze" po Trójmieście, pierwszym bodaj na rynku wydawniczym dokumencie rozwoju literatury Wybrzeża od zakończenia wojny aż po czasy współczesne. Nowaczewski solennie potraktował swoje zadanie i przekopał się przez archiwalne zwały nie czytanych już książek, zapomnianych powieści i wierszy, które przegrały z czasem. (....) Udało się z wielu ułamków stworzyć zajmującą mozaikę gdańsko-sopocko-gdyńskich motywów. Książka sama w sobie jest formą zamkniętą, chociaż temat w niej poruszony - nie.
Jarosław Jakubowski
"Topos" 2006, nr 5.
Nowaczewski w materii gdańskiej porusza się wybornie i na kartach Trzech miast daje prawdziwy popis erudycji. Historię literatury gdańskiej autor dzieli na kilka etapów, a za cezurę przyjmuje pojawienia się Blaszanego bębenka Guntera Grassa. (...) Książka Artura Nowaczewskiego z pewnością stoi już na każdej półce miłośnika Gdańska. Należy mieć nadzieję, że autor pójdzie za ciosem i doczekamy się kolejnych pozycji analizujących pisarzy "gdańskich". Bo pisać potrafi Artur Nowaczewski naprawdę interesująco i z nerwem. Po Trzy miasta śmiało mogą sięgać nie tylko studenci filologii polskiej, ale wszyscy, którzy Gdańsk i okolice po prostu lubią i chcą o nim wiedzieć więcej.
Mart
„Migotania, przejaśnienia”2007, nr 3.
Gdyby historię literatury uporządkować ze względu na środowisko, w jakim powstawała, można by wyróżnić cztery epoki. Pierwotnie, „u dawnych", piśmiennictwo uprawiano przede wszystkim w środowiskach dworskich. Do wynalazków czasów nowożytnych należała ich zminiaturyzowana wersja, czyli salon artystyczny. W wieku XIX zaś twórcy przenieśli się do kawiarń. Wreszcie minione stulecie najwłaściwszym miejscem dla sztuki słowa uczyniło ulicę.O tym ostatnim etapie dziejów w pisarstwie polskim opowiada – nadzwyczaj interesująco – Artur Nowaczewski w skrzącej się erudycją książce „Szlifibruki i flâneurzy". Na 250 stronach gęstego druku autor, 33-letni trójmiejski poeta i adiunkt na polonistyce Uniwersytetu Gdańskiego, roztacza przed czytelnikami całą panoramę XX-wiecznej Rzeczypospolitej literackiej, od przełomowego roku 1918 po pokolenie „bruLionu". Gdyby historię literatury uporządkować ze względu na środowisko, w jakim powstawała, można by wyróżnić cztery epoki. Pierwotnie, „u dawnych", piśmiennictwo uprawiano przede wszystkim w środowiskach dworskich. Do wynalazków czasów nowożytnych należała ich zminiaturyzowana wersja, czyli salon artystyczny. W wieku XIX zaś twórcy przenieśli się do kawiarń. Wreszcie minione stulecie najwłaściwszym miejscem dla sztuki słowa uczyniło ulicę. (...) I nie przypadkiem przecież Artur Nowaczewski zamyka swoją opowieść około roku 2000. Wtedy to polska ulica traci walor miejsca inspiracji i komunikacji w znaczeniu szerszym niż tylko przemieszczanie się. Mieszkańcy miast zamykają się w pilnie strzeżonych osiedlach. Wraz z nimi także pisarze zostają uwięzieni w coraz bardziej komfortowych celach swoich mieszkań. Słowa zaś przenoszą się z ulic w przestrzeń wirtualną: witryny internetowe przesłaniają witryny księgarń, dyskusje w sieci zastępują spotkania autorskie. Czy ktoś zechce jeszcze kiedyś opisać twórczość tej nowej, piątej epoki literackiego życia? Główną przeszkodą będzie wszak nie tyle lawinowy przyrost powstających tekstów, ile ich nieznośna błahość. Elektroniczne impulsy wyświetlane na ekranach monitorów najwyraźniej nie potrafią zastąpić blasku ulicznych neonów.
Aleksander Kopiński
„Rzeczpospolita”, dodatek „Plus Minus”, 6-7.08.2011
Dla mnie ciekawsza niż analizy indywidualne jest pisana z prawdziwą pasją część pierwsza, skręcająca bardziej ku socjologii literatury, a więc systemu nagród, układu antologii poetyckich czy funkcjonowania tzw. alternatywy przełomu lat 80/90. Miło mi że Nowaczewski ma wiele sympatii dla bezinteresowności tej ostatniej formacji, przeciwstawiając jej wyrachowanie wślizgiwania się do obiegu oficjalnego poprzez różnorakie konkursy, aczkolwiek w rozdziale "W poszukiwaniu zaginionego undergroundu" stawia tezę, że ów underground w Polsce (w odróżnieniu od Czech) właściwie nie zdążył zaistnieć i wydać owoców, a scena artzinowa miała marginalne znaczenie .
Paweł Dunin-Wąsowicz
„Lampa” 2013, nr 11.